niedziela, 13 listopada 2016

Zakupy!
























Lubię zakupy. Nie stresują mnie wyprawy w poszukiwaniu nowych ubrań, a wypady do supermarketu po jedzenie są dla mnie dużą frajdą. Nie sposób jednak porównać "zwykłych" zakupów do polowania na książki. Nic chyba nie wzbudza we mnie tylu emocji, jak widok papierowych piękności czekających na to, żebym je wybrała i zaniosła ze sobą do domu. ;)

Od jakiegoś czasu moje podejście do kupowania książek trochę się jednak zmieniło. Kiedy byłam młodsza, najbardziej lubiłam kupować swieżutkie, nietknięte egzemplarze z księgarni. Każdy tom uważnie oglądałam, żeby się upewnić czy przypadkiem nie ma jakichś zagnieceń czy innych niedoskonałości, i naturalną zasadą było dla mnie to, że nikt inny przede mną tej książki przeczytać nie może. Pamiętam irytację mojej mamy, kiedy psioczyłam, że ona chce przeczytać jakąś z moich książek jako pierwsza. "A co, litery ci wyczytam?", dziwiła się. A ja obstawiałam przy swoim i denerwowałam się na myśl, że ktoś może wymacać moją książkę, zanim ja to zrobię. Dziś moje nastawienie do książek jest inne. Oczywiście, że nadal uwielbiam nowiutkie tomy, pachnące tuszem i świeżym papierem. Coraz bardziej jednak doceniam urok kupowania książek z drugiej ręki.

Czemu nie przygarnąć książki, której nikt już nie chce? Zalet jest cała masa. Za używany egzemplarz zapłacimy zwykle połowę (albo nawet mniej, moja najtańsza zdobycz kosztowała 9,50 plus koszt wysyłki) oryginalnej ceny, a poza tym damy książce drugi dom i ocalimy być może parę drzew. Poza tym, każda z takich książek ma w sobie jakąś dodatkową historię. Często w środku znajdziemy paragon (ostatnio natknęłam się na paragon z księgarnio-kawiarni w Glasgow), kawałek karteczki, zakładkę, podpis poprzedniego właściciela. Dla mnie ma to w sobie sporo magii. 

Przyznam, że takie podejście przydaje się jeszcze bardziej, kiedy chce się inwestować w książki zagraniczne. Nie jest tajemnicą, że książki obcojęzyczne, szczególnie te po angielsku, są bardzo łatwo dostępne w Polsce, ale niestety trzeba za nie niemało zapłacić. Często płaciłam za jeden tom 80 złotych, albo i więcej. Idealnym rozwiązaniem w takiej sytuacji jest więc wybieranie książek używanych. Ja takie polowania na okazje ostatnio bardzo lubię i dzięki temu moją kolekcję wzbogaciło kilka ciekawych tytułów.

Poniżej możecie zobaczyć, co konkretnie zasiliło szeregi zamieszkujące mój regał z książkami:


Zdobywcy nagrody Bookera razy dwa! Wstyd, że tak mało znam współczesnych geniuszy. Czas to nadrobić. :)

Dwie wyjątkowe panie - Sylvia Plath i Jeanette Winterson. Wiersze Plath trafiają do mnie w stu procentach, dlatego też od dawna już chciałam przeczytać jej słynny "The Bell Jar" ("Szklany klosz"). Nareszcie będę miała ku temu okazję. Winterson natomiast jest jednym z moich ostatnich objawień. Jeśli jeszcze nie znacie tej autorki, nadrabiajcie czym prędzej. Pisze pięknie i mądrze.

Kureishi jest najbardziej chyba znany z "Buddy z przedmieścia", ale na moim kursie literatury będziemy omawiać "The Black Album". To będzie moje pierwsze spotkanie z tym autorem, podobnie jak w przypadku Patricka McCabe, irlandzkiego pisarza, który w "Breakfast on Pluto" porusza temat transpłciowości.


Nie sądzę, żebym musiała przedstawiać komuś Gillian Flynn, która stała się bardzo popularna za sprawą "Zaginionej dziewczyny" ("Gone Girl"). Nie oglądałam, nie czytałam, ale nasłuchałam się tyle dobrego, że też chcę wiedzieć, o co chodzi! Donna Tartt to już legenda i bardzo długo polowałam na jej "Małego przyjaciela". Mam nadzieję, że się nie zawiodę.

A Wy? Kupujecie używane książki? Jeśli tak, co ostatnio udało Wam się przygarnąć do swojej kolekcji?

poniedziałek, 24 października 2016

Był sobie chłopiec


"Will Freeman ma trzydzieści sześć lat, mieszka w Londynie i nie ma stałej pracy. Wiedzie niefrasobliwy żywot singla, gustuje jednak w samotnych matkach, które, jak mu się wydaje, są wymarzonym ideałem partnerki. Wymyśla więc sobie syna i dzięki temu dostaje się na zebranie grupy rodziców samodzielnie wychowujących dzieci. Tam poznaje Marcusa - dziwacznego dwunastolatka, który ma problemy w szkole i w domu. Co wyniknie z tego spotkania tak różnych osobliwości?"

/Wydawnictwo Zysk i S-ka/

BYŁ SOBIE BANANOWY CHŁOPIEC...

... i pewnego razu spotkał drugiego chłopca, który wywrócił jego życie do góry nogami. A tak naprawdę, ten bananowy chłopiec wcale nie był chłopcem, a dorosłym, prawie czterdziestoletnim mężczyzną. Will, bo tak mu na imię, wymknął się standardom, do których muszą dopasować się dorośli ludzie. Nie pracuje, nie ma obowiązków, nie potrafi utrzymać poważnego związku... Jest modny, wie, co jest na topie, znajduje sobie całą masę rozrywek, ale i mnóstwo wymówek, które jakoś odwiodą jego myśli od poczucia bezsensu i samotności. Z jednej strony mogłoby się wydawać, że jego życie to wymarzony scenariusz dla każdego z nas: ma być łatwo i przyjemnie. Szybko jednak okazuje się, że ta idylla ma swoje wady. Kiedy przychodzą Święta Bożego Narodzenia, Will desperacko poszukuje sposóbów, by podtrzymać swój chłód i dystans do wszystkiego dookoła. Tylko dzięki takiej masce udaje mu się być względnie szczęśliwym.

Will nie jest jedynym chłopcem w tej powieści - równie ważnym bohaterem jest Marcus, dwunastolatek, który dopiero co przeprowadził się z mamą do Londynu. Jego rodzice rozwiedli się jakiś czas temu, a matka zmaga się z depresją. Marcus nie jest zwykłym dzieckiem i łatwo to zauważyć. Kiedy zaczyna szkołę w nowym mieście, dzieciaki szybko pokazują mu, jak bardzo jest od nich inny. Marcus wszystko ma nie na miejscu: buty, fryzurę, zainteresowania. Nie wpasowuje się w tłum, bo nie wie jak to zrobić, ani nawet tego nie chce. Jego życie komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy pewnego dnia wracając do domu ze spotkania klubu samotnych rodziców, zastaje swoją mamę tuż po próbie samobójczej. 

Dopiero w tym momencie losy Willa i Marcusa tak naprawdę się krzyżują, jako że Will wstępuje do klubu samotnych rodziców, żeby poznać jakąś atrakcyjną matkę, która łatwo ulegnie jego urokowi (kto by się przejmował, że jego "dziecko" jest wyimaginowane, na potrzeby sytuacji). Dołączając się do Marcusa i jego opiekunki, Will widzi, że sytuacja w domu chłopca nie wygląda najlepiej. Żaden z nich jednak nie podejrzewa, że lada moment zaczną być dla siebie nawzajem tak ważni. Dwóch chłopców, jeden dwunastoletni, drugi - trzydziestościolatek, a jednak ta mieszanka działa i z dnia na dzień coraz bardziej zmienia ich życie.

Hornby osadza swoją historię w latach 90., gdzie w radiu słychać kultową dziś Nirvanę, a nastoletni fani grunge'u opłakują samobójstwo Kurta Cobaina. Pośród klasyków popkultury tamtego stulecia dzieje się historia Willa i Marcusa, opowiedziana lekko, ale z pewnością nie bez znaczenia. Choć autor często pisze dowcipnie i z przymrużeniem oka, wydarzenia, które przybliża czytelnikowi, to obraz zagubienia, depresji, samotności i społecznego wykluczenia. Tytułowy chłopiec w tej książce to zarówno Marcus, jak i Will. Choć dzieli ich tak wiele lat, ich problemy zdają się być swoim lustrzanym odbiciem. Jeden i drugi wymknął się kategoriom swojego przedziału wiekowego, choć każdy z nich w skrajnie różną stronę, żaden z nich nie pasuje i nie robi tego, czego społeczeństwo od niego oczekuje. Choć osobno są nieporadni, to razem tworzą zgrany duet i zaczynają uczyć się od siebie.

"Był sobie chłopiec" to książka niewielkich rozmiarów, którą czyta się błyskawicznie. Niesie za sobą sporą dawkę nostalgii - za czasami, które były dobre i jedyne w swoim rodzaju, ale dawno już minęły (chlip, Cobain, chlip!), za młodzieńczą beztroskością, za buntem. Jest to historia, która zarazem jest wesoła i smutna. Nie zmieniła mojego życia, nie uważam Hornby'ego za wybitnego pisarza, ale i tak myślę, że spisał się dobrze. Udało mu się uchwycić sporo detali, na które zwykle nie zwracamy uwagi, i trafnie je opisać. A przy tym jeszcze opowiedział o niezrozumieniu, a to jest temat zawsze aktualny. I jak widać na przykładzie tej historii, może dotknąć każdego, nieważne ile ma się lat.

poniedziałek, 17 października 2016

Trupia farma























"Zapraszamy w leśne ostępy Tennessee. Na niewielkim obszarze leżą tu ludzkie zwłoki: zakopane w ziemi lub zanurzone w wodzie, zatopione w bagnach oraz ukryte w bagażnikach samochodów. To słynna Trupia Farma, wyjątkowy projekt naukowy Billa Bassa, który bada, co dzieje się z ludzkimi ciałami po śmierci, gdy natura bierze sprawy w swoje ręce."

/Wydawnictwo Znak/


GOTOWANE KOŚCI I INNE KRYMINALNE KĄSKI

"Trupia farma" Billa Bassa jest znana wielbicielom kryminalistyki i kryminałów nie tylko jako dość upiorny ośrodek badawczy w Knoxville, ale także jako książka, która opowiada o powstaniu oraz rozwoju jedynego takiego miejsca, gdzie prowadzone są badania nad rozkładem ludzkiego ciała. Wśród moich znajomych ta pozycja jest obowiązkową lekturą, dlatego ucieszyłam się, kiedy i mnie nadarzyła się okazja, żeby tę książkę przeczytać. No bo czy ta urokliwa czaszka z kwiatkiem w zębach na okładce nie zapowiada fascynującej lektury?

Historia opowiedziana przez Billa Bassa, założyciela Trupiej Farmy, została spisana przez Jona Jeffersona w kilku niedługich rozdziałach. Właściwie prawie każdy rozdział można przeczytać samodzielnie, jako że książka składa się z niejako odrębnych historii. Na samym początku czytelnik dowiaduje się co nieco na temat początków kariery doktora Bassa, kiedy to naukowiec zajmował się odkopywaniem grobów Indian Północnoamerykańskich i w ten sposób próbował zaobserwować prawidła rządzące ciałem ludzkim po śmierci. Choć wstęp bardziej przypomina archeologię, niż kryminalistykę, akcja "właściwa" szybko zajmuje miejsce w blasku reflektorów i zaczyna się prawdziwa zabawa.

Bass opisuje swoje doświadczenia na przykładach ciał i szkieletów, z jakimi przyszło mu pracować podczas swojej wieloletniej kariery. Oprócz technicznej wiedzy, dzieli się z czytelnikiem szerszą historią dotyczącą ofiary i sprawcy, przedstawia zarówno tło, jak i późniejsze wydarzenia. Po części więc książka przypomina zbiór opowiadań z wątkiem kryminalnym. Historie te są dość ciekawie i lekko skonstruowane, czyta się je bardzo szybko, ale co mnie zaskoczyło, nie są wcale przerażające. Choć wydarzenia, które Bass przywołuje, mogłyby z pewnością zmrozić krew w żyłach (gwałty, podpalenia, gotowanie, krojenie czy mielenie kości), to sposób, w jaki założyciel Trupiej Farmy je opowiada, często bywa dowcipny i raczej nie sprawi, że nie będziemy mogli zasnąć w nocy.

Inną sprawą jest natomiast to, jak wrażliwy ma się żołądek. Jeśli brzydzi was wszystko, co związane jest z ranami, robakami czy kośćmi, mogę tę książkę odradzić od razu. Dla mnie jednak opowiadania doktora Bassa były wciągające - do tej pory nie wiedziałam na przykład, że ludzie ciało może przekształcić się w prawie nagi szkielet w ciągu zaledwie dwóch miesięcy, albo że u zabitego człowieka najpierw zniknie twarz, bo to ją robaki lubią zjadać najbardziej.

Nie odbierając "Trupiej farmie" uznania za ciekawe historie i przystępnie przedstawione techniczne fakty, muszę jednak przyznać, że chwilami sam Bill Bass trochę mnie irytował. Jasne, należy mu się chwała za wprowadzenie tak innowacyjnych badań nad ludzkim rozkładem, które pomogły w rozwiązaniu wielu śledztw w sprawie morderstw, a zatem w sprawieniu, by sprawiedliwości stało się zadość. Nie podobał mi się jednak styl, w jakim doktor opowiadał o swoich sukcesach. Nieustannie podkreślał swoje zasługi, tak jakby książka ta miała być utworem pochwalnym na jego cześć, żeby nie powiedzieć: zbiorem przechwałek. Mnie interesowały zbrodnie i ofiary, a nie sukcesy doktora i jego dzieci.

Momentami również drażniło mnie to, jak wiele powtórzeń pojawia się w tej książce. Jeśli w jednym rozdziale dowiem się, jak dokładnie można odczytać wiek kobiety mając do dyspozycji jedynie jej kość łonową, nie potrzebuję czytać o tym jeszcze dwa czy trzy razy w kolejnych rozdziałach. Za każdym razem, kiedy natykam się na taki mankament w książce, mam wrażenie że a) ani autor, ani redaktor nie przeczytał dokładnie książki, by mieć pewność, że jest spójna, b) autor uważa czytelnika za idiotę z pamięcią złotej rybki.

Tak czy inaczej, "Trupią farmę" czyta się błyskawicznie i można się z niej sporo ciekawych rzeczy dowiedzieć. Myślę, że spodoba się każdemu wielbicielowi kryminałów, choć z pewnością nie obsypałabym tego tytułu ochami i achami. 



poniedziałek, 10 października 2016

Urodzinowy stosik


Chyba lepszego miesiąca na obchodzenie urodzin nie mogłabym sobie wymarzyć. Październik to oficjalny początek sezonu na książkę&kocyk, w związku z czym dzień mojego starzenia się dostarcza moim bliskim okazji do sprawienia mi paru egzemplarzy, które idealnie wpasują się w moje czytelnicze potrzeby na jesień. W tym roku było wyjątkowo obficie!

Każda z powyższych pozycji okazała się absolutnie trafiona, a dwie wybrałam sobie sama (jedną z nich nawet kilka razy już prawie sama sobie kupiłam, haha!). Z wyjątkiem klasycznego "Middlemarch", wszystkie te tytuły są aktualnie zachwalane wszędzie dookoła i naprawdę chciałam je mieć, żeby wyrobić sobie własne zdanie co do ich fenomenu. Pojawiło się w mojej kolekcji zatem trochę literatury obyczajowej ("Ósme życie" i "Genialna przyjaciółka"), uwielbiany ostatnio Remigiusz Mróz i jego "Kasacja", a także "Slow life", poradnik autorstwa Asi Glogazy, którą znam z bloga Style Digger i bardzo lubię. "Slow" to na pewno nie przymiotnik, którym mogłabym opisać swoje życie, dlatego myślę, że ta książka może mi się bardzo przydać w drodze do przystopowania i znalezienia czasu na coś innego poza studiami i pracą.

Które z powyższych tytułów macie lub już czytaliście? Co polecacie na początek? :) Mam tyle możliwości, że sama nie wiem, na co się zdecydować, a wszystko kusi!


Poza książkami przybyło mi jeszcze kilka innych rzeczy. Moja dusza dziecka radowała się też niesłychanie, kiedy dostałam w prezencie moją wymarzoną chmurkę z Ikei! ;) Oczywiście cała reszta podarunków również jest piękna! Załapałam się jeszcze na dwie waniliowe świeczki - myślę, że będą idealnym dopełnieniem wieczorów z książką.


poniedziałek, 3 października 2016

Skalpel
























"Przed rokiem Jane Rizzoli doprowadziła do aresztowania psychopatycznego mordercy – Chirurga – który za cel obierał samotne kobiety. Teraz zostaje wezwana do niewielkiej miejscowości pod Bostonem, aby przyjrzeć się sprawie, która łudząco przypomina zabójstwa Chirurga. Jej domniemany sprawca jest jednak pilnie strzeżony. Czy aby na pewno? Może kraty więzienia nie są tak mocne, by oprzeć się skalpelowi psychopaty?"


/Wydawnictwo Albatros/


POWRÓT BESTII


Tess Gerritsen odkryłam jakieś pięć czy sześć lat temu. Pamiętam, że te początki były dla mnie prawdziwą bombą, czytadłowym objawieniem. Kiedy już przeczytałam tyle kryminałów, że wszystkie zaczęły być dla mnie oklepane i mało ekscytujące, pojawiła się Tess Gerritsen z jej thrillerami medycznymi, które sprawiły, że nie poszłam spać, dopóki nie dokończyłam książki. Po tych pięciu latach wróciłam do korzeni i sięgnęłam po drugą część cyklu o Jane Rizzoli, której wcześniej jakimś cudem nie przeczytałam. (Zmiana była taka, że tym razem zdecydowałam się przeczytać Gerritsen w oryginale.)

"Skalpel" wiąże się bezpośrednio z poprzednim tomem serii, dlatego ciężko napisać coś o nim tak, żeby nie zaserwować samych spojlerów. Znów spotykamy Jane Rizzoli, policjantkę niezwykle energiczną i pełną wiary w to, że pomimo swojej kobiecości może iść ramię w ramię z mężczyznami, którzy bez dwóch zdań dominują w środowisku jej pracy. Tym razem jednak zadanie jest podwójnie trudne, bo chcąc zachować kamienną twarz, Rizzoli musi rozprawić się z wciąż żywymi wspomnieniami zeszłorocznego śledztwa, w trakcie którego prawie straciła życie. Koszmary tamtych chwil wracają do niej każdej nocy. Gwoździem do trumny okazuje się odkrycie, że elementy serii zabójstw, którą teraz Rizzoli bada, bardzo przypomina modus operandi Chrirurga, jej oprawcy.

Wszyscy dookoła obchodzą się z Rizzoli jak z jajkiem. Wydaje się im oczywiste, że skoro kobieta w zeszłym roku prawie zginęła z rąk Chirurga, teraz powinna odsunąć się od śledztwa, bo będzie to dla niej zbyt trudne, zbyt osobiste. Nic nie rozwściecza Rizzoli tak bardzo, jak właśnie traktowanie jej jak słabej i strachliwej dziewczynki. Stanowczo zaprzecza insynuuacjom, jakoby miała problemy psychiczne. Na przekór kolegom po fachu, policjantka zagryza zęby i brnie w śledztwo, chcąc pokazać im, że nie jest ani trochę mniej samodzielna od nich i potrafi sama o siebie zadbać, choć tak naprawdę w duszy drży z przerażenia i nieustającego poczucia zagrożenia.

Bardzo lubię tę niezależność i kobiecą siłę Jane Rizzoli. Autorce należy się słowo uznania za to, że promuje feministyczne wartości i pokazuje, że dziewczyna może być tak samo dobrym policjantem jak i facet. W kryminałach nieczęsto można spotkać kobiety w roli głównych bohaterek. U Gerristen, oprócz tego, że to kobiety najczęściej są ofiarami, to także kobiety "kopią tyłek" oprawcom. Nie myślcie jednak, że autorka jest feministką, która w dodatku jeszcze nienawidzi mężczyzn. Skąd! Tu po prostu chodzi o partnerstwo. Rizzoli w tej części cyklu przeżywa także moment słabości spowodowany pojawieniem się na horyzoncie pewnego atrakcyjnego osobnika płci męskiej. I choć ten wątek wydawał mi się ciut oczywisty, to i tak miło było zobaczyć, że Rizzoli przejawia też jakieś uczucia poza dumą i wściekłością.

Niestety jednak, podczas lektury "Skalpela" nie doznałam takich uniesień, jak kiedyś, kiedy czytałam Tess Gerritsen. Nie wiem, czy to za sprawą trochę wolniejszego tempa książki, czy po prostu coś się we mnie zmieniło jako czytelniczce. Fakt, tutaj wydarzenia aż tak bardzo nie pędzą jak w innych książkach autorki, które pamiętam. Sporo uwagi zostaje poświęcone Rizzoli i jej przemyśleniom na temat Chirurga oraz jego nieoczekiwanego powrotu zza kratek, ale też pojawiają się fragmenty, które pozwalają wniknąć wgłąb myśli samego Chirurga. I to właśnie te drugie najbardziej nęcą, ale i przerażają. Autorka wodzi czytelnika za nos, dając mu złudzenie, że motywacje działań takiej bestii można zidentyfikować, a nawet zrozumieć.

To, że tym razem było bez fajerwerków, nie znaczy w żadnym wypadku oczywiście, że nie sięgnę po pozostałe książki tej pisarki, które jeszcze zostały mi do przeczytania. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że niedługo kolejny tytuł Gerritsen wpadnie mi w ręce.

***

Moją dawną i entuzjastyczną recenzję "Chirurga", czyli pierwszej części cyklu Rizzoli&Isles, przeczytacie na moim starym blogu lub na lubimyczytać. Zapraszam!

poniedziałek, 26 września 2016

Opętanie


"Roland Mitchell, niedoceniany i ledwo wiążący koniec z końcem literaturoznawca, zajmuje się naukowo twórczością XIX-wiecznego poety, Randolpha Asha. Między stronicami jednego z zakurzonych i pożółkłych woluminów, należących niegdyś do autora, badacz znajduje rękopisy listów miłosnych, których adresatką bynajmniej nie była żona poety…"

/Prószyński i S-ka/


ZAKAZANE MIŁOŚCI


Taką książkę albo odkłada się po kilkudziesięciu stronach, aby nigdy więcej do niej nie wrócić, albo delektuje się nią i rozmyśla później o niej godzinami. "Opętanie" autorstwa A.S. Byatt może i mnie nie opętało, ale z pewnością zaintrygowało i wzbudziło we mnie cały wachlarz skrajnych emocji: od zirytowania i znużenia, aż po ekscytację i chęć dowiedzenia się, co się w końcu stanie, jak wreszcie rozwiąże się ta historia.

Ta powieść jest przedstawicielką literatury neowiktoriańskiej, więc łączy w sobie akcję obsadzoną w XIX wieku wiktoriańskiej Anglii z czasami współczesnymi, a konkretniej ze schyłkiem XX wieku. Historia rozpoczyna się od niecodziennego znaleziska: młody badacz literatury, Roland, natyka się na zagadkowy list nakreślony piórem Randolpha Asha, którego twórczość mężczyzna zgłębia i podziwia. Sprawa jest ciekawsza o tyle, że list jest najwyraźniej dowodem romansu poety z kobietą, która zdecydowanie nie była jego żoną. Aby dowiedzieć się, kim była tajemnicza adresatka i jak wyglądał związek tych dwojga, Roland łączy siły z Maud Bailey, koleżanką po fachu, i rozpoczyna karkołomne poszukiwania. 

Przygoda Rolanda i Maud szybko zyskuje status odkrycia, które może zmienić całe podejście badaczy literackich do Randolpha Asha. Do źródeł i dowodów romansu nie jest łatwo dotrzeć, tym bardziej, że ostrzą na nie zęby także inni naukowcy, którzy wydają się już deptać im po piętach. Każdy chce mieć zasługi jako ten, który dokonał takiego odkrycia. Para literaturoznawców trafia jednak na coraz to nowsze poszlaki i krok po kroku rekonstruuje historię burzliwej miłości Asha oraz jego kochanki, poetki Christabel LaMotte.

Byatt stworzyła książkę nietypową, bardzo złożoną. Świetnie udało jej się wpleść w powieść elementy listów (chapeau bas za idealnie odwzorowanie klimatu wiktoriańskiej korespondencji) i pamiętników. Co więcej, autorka zawarła w powieści również pełnowymiarowe wiersze i baśnie kreślone piórem fikcyjnych poetów. Przez większość z nich bardzo trudno było przebrnąć, nie tracąc przy okazji żadnej z aluzji i licznych metafor, przez co moim zdaniem tę powieść najlepiej jest polecić osobom, które coś o literaturze i poezji minionych wieków wiedzą. U mnie ta wiedza chwilami szwankowała, dlatego myślę, że wiele straciłam i do końca nie mogłam docenić geniuszu autorki.

Niemniej, "Opętanie" to dość wybuchowa mieszanka: poza różnymi formami literackimi, z których się składa, stanowi także połączenie powieści sensacyjnej czy też detektywistycznej, klasycznego romansu oraz satyry na środowisko akademickie. Co dla mnie okazało się szczególnie ciekawe, Byatt w swojej powieści zawarła także frapujący wątek związku pomiędzy poetką Christabel LaMotte, a jej wieloletnią towarzyszką, Blanche Glover, z którą wspólnie założyły dom i przysięgły sobie mieszkać w nim same, bez ingerencji żadnego mężczyzny. Wątek ten pozostaje przez całą książkę niejasny; pisarka rzuca kilka niepotwierdzonych tropów. Można jednak z pewnością dopatrywać się tu pokaźnych aluzji do homoseksualnej więzi pomiędzy dwiema kobietami. To ciekawy motyw, odważny na kryteria wiktoriańskie, choć zupełnie niezaskakujący dla współczesnego czytelnika. Warto wiedzieć, że związki takie jak ten Christabel i Blanche nie były niczym niespotykanym w XIX wieku - zwyczajnie ukrywały się pod mianem "przyjaźni".

Dla miłośników pięknego języka i niespiesznej lektury, "Opętanie" to tytuł warty rozważenia.

poniedziałek, 19 września 2016

Marina

























Barcelona, lata osiemdziesiąte XX wieku. Oscar Drai, zauroczony atmosferą podupadających secesyjnych pałacyków otaczających jego szkołę z internatem, śni swoje sny na jawie. Pewnego dnia spotyka Marinę, która od pierwszej chwili wydaje mu się nie mniej fascynujaca niż sekrety dawnej Barcelony. Śledząc zagadkową damę w czerni, odwiedzającą co miesiąc bezimienny nagrobek na cmentarzu dzielnicy Sarriá, Oscar i jego przyjaciółka poznają zapomnianą od lat historię rodem z Frankensteina i XIX-wiecznych thrillerów. Historię, której dramatyczny finał ma się dopiero rozegrać...

/Wydawnictwo Muza/


POTWORY I MIŁOŚĆ W BARCELONIE


Ilekroć wydaje mi się, że to, co w książce lubię najbardziej, to szybkie tempo, trafiam wtedy na powieść, która wywraca mi ten pogląd do góry nogami. Pewnie to też kwestia tego, że z wiekiem upodobania trochę się zmieniają, ale tak czy inaczej, po przeczytaniu "Mariny" Zafona myślę sobie: szkoda, że było tak krótko i szybko. Gdyby nie to, mogłabym cieszyć się lekturą dłużej.

Carlos Ruiz Zafón rekomendacji nie potrzebuje, bo zapewne każdy miłośnik książek, nawet jeśli nie czytał którejś z jego powieści, to przynajmniej o nich słyszał. Najbardziej znana seria pisarza, czyli Cmentarz Zapomnianych Książek, którą rozpoczyna fenomenalny "Cień wiatru", to już chyba klasyka. Ja właśnie od opasłego "Cienia" zaczynałam, dając się Zafonowi porwać i zauroczyć. Nie wiem dlaczego tak długo jednak zabrało mi sięgnięcie po wcześniejszą jego książkę, "Marinę". W każdym razie, wymarzyłam sobie, że kiedy już znajdę na nią czas, będzie to lato, najlepiej w pociągu. Coś mówiło mi, że to będzie idealna atmosfera, żeby dać się znów porwać pięknej historii opowiedzianej przez hiszpańskiego mistrza. No i stało się. Nareszcie.

We wstępie do powieści autor zaznacza, że "Marina" jest jedną z jego pierwszych książek, ale i też taką, którą darzy największym sentymentem. Jego celem było stworzyć historię, którą będzie można przeczytać kilka razy, na różnych etapach swojego życia i za każdym razem odkrywać w niej coś nowego. Czy mu się to udało, nie wiem - będę musiała kiedyś sama sprawdzić, może za pięć czy dziesięć lat. Niemniej, ta niedługa opowieść wciągnęła mnie całkowicie i spędziłam podróż relacji Poznań-Kraków i Kraków-Poznań z nosem utkwionym w książce. 

To, że "Marina" pochodzi z początków kariery pisarskiej Zafona, faktycznie czuć. Przede wszystkim w wadze tomu. Niespełna trzysta stron to wyjatkowo niedużo, kiedy pomyśli się o gabarytach "Cienia wiatru" czy późniejszej "Gry anioła". Podobnie też trochę niewprawnego pióra widać w samym stylu pisania, jednak z całą pewnością nie mogę powiedzieć, że jest źle, albo że mi się nie podobało. Jedyne, co mogę stwierdzić, to że czasem bywało skrótowo, a zdania wydawały się za proste, krótkie, jakby urwane. Zostaje to jednak wynagrodzone przez piękne i klimatyczne opisy tajemniczej i groźnej chwilami Barcelony, którą za każdym razem, kiedy czytam Zafona, mam ogromną ochotę odwiedzić.

Sama historia to Zafón, jakiego znamy i kochamy. Sporo grozy, nutki tajemnicy, zapomnianych posiadłości, które kryją w sobie jakiś sekret i wspomnienia ludzi, którzy niegdyś w nich mieszkali. To także Zafonowskie upodobanie do wplatania motywów lalek, kukieł, drewnianych protez. To również kilka pięknych i smutnych historii o miłości. Niektórym w "Marinie" nie podobają się motywy grozy. Choć chwilami może i wydają się trochę naciągane, dla mnie nie stanowiły problemu. Dzieje się dużo, dzieje się strasznie i intensywnie. Choć włos się jeży na głowie i momentami jest nie do wiary, to w książce przeważają jednak nostalgia i czar magicznej Barcelony, jakby nęcąca zapowiedź tego, co autor stworzy w swoich kolejnych powieściach.

Cieszę się, że wreszcie znazłam moment, żeby przeczytać "Marinę" i rozbudzić w sobie na nowo entuzjazm do czytania. Takie książki napędzają mój czytelniczy apetyt i uświadamiają, że gdybym kiedyś sama miała napisać powieść, to właśnie taką historię chciałabym stworzyć.

Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na...

Źródło: planetadelibros.com

... czyli czwartą i ostatnią, niestety, część cyklu Cmentarz Zapomnianych Książek. Premiera w krajach hiszpańskojęzycznych jest ustalona na połowę listopada, zatem nieśmiało zgaduję, że może w styczniu/lutym 2017 będzie i u nas. Podobno zapowiada się opasłe tomiszcze!

poniedziałek, 12 września 2016

Zakonnice odchodzą po cichu

























"Byłe zakonnice nikomu nie opowiadają o swoim życiu. Nie występują w telewizji. Powiedzieć złe słowo na zakon, to stanąć samotnie przeciw Kościołowi. Nie mówią znajomym ani rodzinie, bo ludzie nic nie rozumieją. Dla ludzi świat jest prosty: odeszła, bo na pewno w jakimś księdzu się zakochała. W ciążę z biskupem zaszła. Jak one tam bez chłopa wytrzymują? Chyba w czystości nie żyją?"
/Krytyka Polityczna/


CICHO SZA


O życiu zakonnic faktycznie niewiele się mówi. Kojarzone raczej z cieniami przemykającymi nawami kościoła, zapalającymi świece i wymieniającymi kwiaty w wazonach, zakonnice nieszczególnie obchodzą wiernych. Skoro nie poświęca im się uwagi w trakcie służby Bogu, tym bardziej nie wiadomo, co dzieje się z nimi, jeśli zdecydują się odejść z zakonu. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek w swoim życiu spotkałam się z historią kobiety, która postanowiła wycofać się z życia zakonnego. Częściej pojawiają się plotki czy doniesienia o księżach, którzy zrzucają sutannę, choć te też są raczej sporadyczne i ogólnikowe, jeśli już. Jednak kiedy tylko usłyszałam o premierze reportażu Marty Abramowicz, pomyślałam, że podjęcie tego tematu było strzałem w dziesiątkę. Okazało się, że zakonnice faktycznie odchodzą, tylko nikt o tym nie mówi, nawet one same. Autorka postanowiła zbadać to zagadnienie, czego rezultatem jest niedługi, ale ciekawy i odkrywczy reportaż.

Abramowicz przeszła długą i żmudną drogę, aby zebrać informacje o zakonnicach dezerterkach. Zdecydowana większość odmówiła podzielenia się swoją historią, inne puściły parę z ust, ale tylko za obietnicą anonimowości. Niemniej, tych kilka historii, do których autorka dotarła, pokazuje jak wiele przyczyn skłoniło kobiety do opuszczenia zakonu oraz w jak różny sposób potoczyły się ich dalsze losy. Każda opowieść jest wyjątkowa. Wiele z nich przeraża i daje do myślenia.

Relacje na temat życia w zakonie sprawiają, że włos się jeży. Młode, pełne wiary dziewczyny wybierają się na oazy, żeby zasmakować chwil spędzonych blisko z Bogiem i innymi, którzy są blisko Boga. Wydaje im się, że to jedyna dobra dla nich droga - służyć Najwyższemu. Cały ten piękny obrazek znika, kiedy tylko zamykają się drzwi klasztoru. Obietnice, wyobrażenia i marzenia o pięknym życiu spędzonym na pomocy potrzebującym rozpryskują się w drobny pył, kiedy okazuje się, że zamiast pięknej podróży ramię w ramię z Bogiem i siostrami, każdy dzień to harówka pełna żelaznych zasad pamiętających czasy średniowiecza, wymogów niezachwianego posłuszeństwa wobec Matki Przełożonej (która ZAWSZE jest nieomylna, nawet kiedy mówi bzdury). W zakonie kobieta przestaje być myślącym człowiekiem. Pozbywa się wszystkich swoich praw, nie może posiadać pieniędzy nawet na najbardziej potrzebne rzeczy, każdy jej wydatek jest kontrolowany, musi nieustanie się umartwiać, a przede wszystkim traci jakiekolwiek prawo do indywidualności.

Poza historiami opowiedzianymi przez byłe siostry, Abramowicz opisuje sytuację zakonnic na świecie. Zachodnie państwa przewyższają Polskę pod wieloma względami, w tym także w sytuacji zakonów, które idą z duchem czasu, zamiast tkwić w przestarzałym rytmie i rygorze, który sprawdzał się może tysiąc lat temu, ale dziś jest już nie do pomyślenia. Ciekawie wypada również porówanie warunków życia i pracy zakonnic z zakonnikami, nie wspominając już o maksymalnie uprzywielejowanych księżach. Jedyne, co mogłabym tej publikacji zarzucić, to zwięzłość. Abramowicz opowiada rzeczowo i tyle, ile może. Źródła na ten temat są znikome, stąd też niewielkie gabaryty książki. Mam wrażenie (i nadzieję), że "Zakonnice odchodzą po cichu" to dopiero początek zmiany, pierwszy krok w zabieraniu głosu o poprawę skandalicznych warunków życia zakonnic.  

Nawiązaniem i przedłużeniem tematu był szereg spotkań z autorką. Miałam przyjemność uczestniczyć w jednym z nich, czego pamiątką jest autograf Marty Abramowicz i wspomnienia stymulującej dyskusji.


poniedziałek, 5 września 2016

Były sobie wakacje

Mimo że prawdziwych wakacji nie miałam już od kilku lat, letnie miesiące zawsze przynoszą trochę odpoczynku, a tempo mojego życia odrobinę zwalnia. W tym roku postanowiłam, że zbiorę się w sobie i wreszcie dokończę książki, które zaczęłam sto lat temu, albo sięgnę po takie, których nie przeczytałabym w ciągu roku akademickiego ze względu na ich pokaźne gabaryty. Mogę z radością stwierdzić, że udało mi się to postanowienie spełnić, choć może nie w takim stopniu, w jakim bym chciała. No ale to już zawsze coś! 



Tak też na moją półkę z hasłem "przeczytane" powędrowały w czasie lipca i sierpnia "Pochłaniacz" Katarzyny Bondy, którego jakoś nie mogłam do tej pory pochłonąć, "Zamek z piasku, który runął" Stiega Larssona oraz "Opętanie" A.S. Byatt. Oprócz tego spędziłam parę przyjemnych chwil z iście wakacyjnymi czytadłami: "Był sobie chłopiec" Nicka Hornby'ego oraz "Charlie" Stephena Chbosky'ego. W kategorii książkowej nadwagi złoty medal wędruje do "Zamku z piasku (...)", a w przypadku wagi lekkiej zwycięzcą został "Charlie". :) 

Początek września to dla mnie dość nostalgiczny czas ze względu na pożegnanie lata i wszystkich jego uroków, ale nie zamierzam jeszcze zapominać o chwilach odpoczynku z książką. Całe szczęście, że prawdziwy rollercoaster zacznie się u mnie dopiero za miesiąc, kiedy już wrócę na uczelnię. A tymczasem zamierzam spełnić swoje czytelnicze marzenie, które odkładałam stanowczo za długo (zupełnie nie wiem dlaczego) i zaczynam "Marinę" Carlosa Ruiza Zafona! Przy okazji, słyszeliście już o nadchodzącej powieści z cyklu Cmentarza Zapomnianych Książek? Ja już nie mogę się doczekać. Premiera oryginału w połowie listopada.



Moje książkowe piękności uwieczniłam na Instagramie wraz z innymi ładnymi rzeczami, które umilały mi lato:


Jak Wam minęły wakacje i jakie macie plany na początek jesieni? :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Wołanie kukułki


"Ciało supermodelki Luli Landry zostaje znalezione pod oknem balkonu jej londyńskiej rezydencji. Policja stwierdza samobójstwo, ale brat celebrytki w to nie wierzy, dlatego zatrudnia prywatnego detektywa, Cormorana Strike’a.

Strike jest weteranem wojennym, podczas służby w Afganistanie ucierpiał i fizycznie i psychicznie. Ma kłopoty finansowe i właśnie rozstał się z kobietą swojego życia. Sprawa Luli jest dla niego szansą na odbicie się od dna, ale im bardziej detektyw wikła się w skomplikowany świat wyższych sfer, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo."

/Wydawnictwo Dolnośląskie/


JAK NA KRYMINAŁ PRZYSTAŁO


Kiedy J.K. Rowling wydała ostatni tom Harry'ego Pottera, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Pieniędzy autorka miała tyle, że nie musiała raczej martwić się o spokojną starość, a za tym żerować na sukcesie serii o młodym czarodzieju i próbować dopisywać kolejnych części. Ku zaskoczeniu wielu, jej kolejną publikacją był "Trafny wybór", pozostający w nurcie powieści obyczajowych (oraz na mojej liście "Do przeczytania"). A potem długo nic. Trochę później krytycy, jak i czytelnicy podnosili brew ze zdziwienia po lekturze "Wołania kukułki", rzekomego debiutu pisarza o nazwisku Galbraith. Nie zajęło im długo rozszyfrowanie, kto naprawdę stał za sukcesem tego znakomitego kryminału. Nikt inny, jak pani Rowling we własnej osobie, gotowa spróbować swoich sił w zupełnie nowym gatunku.

O dobrych książkach zawsze trudno mi coś powiedzieć - bo ile można lać lukru. W przypadku "Wołania kukułki" trudno jest powiedzieć coś oryginalnego, ale z pewnością można stwierdzić, że jest to kryminał z krwi i kości. Sam początek książki to małe trzęsienie ziemi - Lula Landry, top modelka, piękna, bogata i mająca przed sobą świetlaną karierę, wyskakuje z balkonu. Ginie na miejscu. Policja zakłada, że było to samobójstwo, jednak zbyt wiele rzeczy wskazuje na to, że Lula nie chciała wcale żegnać się z życiem. Ta sprawa spada (sic!) z nieba Cormoranowi Strike'owi, który potrzebuje dobrego śledztwa, żeby utrzymać swoje podupadające biuro detektywistyczne. 

Sama postać Cormorana to dla mnie wzór dobrego konstruowania postaci. Strike ma niecodzienną przeszłość. Zanim otworzył własne biuro detektywistyczne, przebywał w Afganistanie, gdzie w wyniku wypadku stracił jedną nogę. Pomimo tego, układało mu się jak dotąd chociaż życie prywatne: mieszkał ze swoją piękną i odnoszącą sukcesy dziewczyną. Wszystko jednak zaczęło się psuć i jego z związek z Charlotte zakończył się z fajerwerkami, tym samym zmuszając Cormorana do zamieszkania we własnym biurze. Cóż, kiedy nie ma się gdzie pójść, nawet podłoga okazuje się dostatecznie wygodnym miejscem do spania. Jakby tego było mało, na głowę zwaliło mu się jakieś młode dziewczę z agencji pracy tymczasowej. Robin dopiero co się zaręczyła i choć ślub zaprząta jej głowę, dziewczyna z energią przystępuje do stawiania biura na nogi.

Cormorana nie stać na utrzymanie asystentki, więc jasnym jest, że Robin niedługo odejdzie. Szybko jednak okazuje się, że śledztwo jest skomplikowane na tyle, że każda pomoc się przyda. Inicjatywa Robin często wykracza poza porządkowanie papierów i wkrótce razem ze Strikiem zaczynają tworzyć zgrany zespół. Rowling genialnie zestawiła ze sobą dwie tak różne osobowości - mrukliwego i zdecydowanego Cormorana z uroczą, ale entuzjastyczną i obdarzoną niemałą inteligencją interpersonalną Robin. 

To, co zasługuje na duży plus, to z pewnością język, jakim posługuje się tu Rowling. Książkę czytałam w oryginale, więc nie mogę odnieść się do jakości polskiego tłumaczenia, ale angielska wersja nie pozostawiała nic do życzenia. Zdania były pięknie zbudowane, słownictwo zróżnicowane. Podobało mi się to, że każda z postaci miała "swój" język. Mieszkańcy ubogich dzielnic mówili typowym dla nich dialektem, inaczej wypowiadał się surowy Strike, czy bywalczynie najmodniejszych knajp i klubów w Londynie. Język postaci wpłynął na mój odbiór całości powieści jako ukazującej wiarygodny i nieoczywisty często świat.

Rowling zdecydowała się skierwać śledztwo w realia najbogatszych mieszkańców stolicy. Prowadząc śledztwo, Cormoran zagląda na plan sesji zdjęciowej i wychodzi do modnych klubów. Patrzy jak leje się alkohol, zauważa kolejne romanse i zdrady, podsłuchuje ploteczki. Świat celebrytów jest tu odmalowany (jak mniemam) wiernie i barwnie. Tym samym, dla mnie to coś nowego w kryminale - dotąd nie natknęłam się na wiele takich, które traktowałyby o zabójstwie sławnej osoby.

Próbowałam się zastanowić, co nie podobało mi się w "Wołaniu kukułki" i nie wpadłam na nic poza tym, że nie była to książka, którą czytałam z zapartym tchem. Niemniej, historia porządnie mnie wciągnęła i zdążyłam się związać z Cormoranem oraz Robin na tyle mocno, że tupię już nóżką ze zniecierpliwienia w oczekiwaniu na moment, kiedy druga część wpadnie w moje ręce. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Zamek z piasku, który runął


"Dwie ciężko ranne osoby zostają przywiezione do izby przyjęć szpitala Sahlgrenska w Goeteborgu. Jedną z nich jest Lisbeth Salander, poszukiwana listem gończym i podejrzana o podwójne morderstwo. Jest w ciężkim stanie, ma ranę postrzałową głowy, musi natychmiast być operowana. Druga osoba to Alexander Zalachenko, starszy mężczyzna, któremu Salander zadała cios siekierą."
/Wydawnictwo Czarna Owca/

WISIENKA NA TORCIE

Doskonale pamiętam jedną z lekcji w moim liceum (kiedy to było, haha!), w trakcie której polonistka pokazała nam drugi tom Millennium i powiedziała, żebyśmy nigdy w życiu nie sięgali po tę książkę. Zapewniła nas, że jest to chłam pokazujący najgorsze upodlenie kobiety i lektura na jeden wieczór. Do teraz zastanwiam się, czy ta kobieta robiła sobie z nas żarty. 

"Zamek z piasku, który runął" to ostatnia książka autorstwa Stiega Larssona i w pewnym sensie także zakończenie trylogii Millennium (Co prawda cykl doczekał się kontynuacji, ale jest dziełem innego pisarza), co dla wielu fanów serii jest ciosem prosto w serce. Tutaj rozwikłają się ostatnie zagadki, które Larsson przez prawie 800 stron rozpisuje, tworząc niesamowicie wciągającą i barwną opowieść sensacyjną. Dla mnie, w odróżnieniu od mojej polonistki, nie była to lektura na jeden wieczór z racji gabarytów, ale uznam to jedynie za plus - autor serwuje nam historię pełną detali, które pozwalają naprawdę zagłębić się w wydarzenia i zżyć się z bohaterami. 

Myślę, że tych, którzy zaczęli czytać Millennium, nie trzeba specjalnie zachęcać do sięgnięcia po kolejne części. Niemniej jednak, gdyby ktoś takiej zachęty potrzebował, ja chętnie nią służę. "Zamek z piasku (...)" klimatem różni się znacznie od pierwszej części cyklu. Nie mamy tu do czynienia z mroczną, wywołującą ciarki na skórze tajemnicą, a ze skandalem politycznym na skalę, jakiej Szwecja do tej pory nie doświadczyła. Sprawa przestaje dotyczyć jednostki, a staje się interesem całego państwa, ponieważ na jaw zaczynają wychodzić zgrzyty w służbie bezpieczeństwa. Afera angażuje policję i dziennikarzy, którzy próbują za wszelką cenę zdemaskować tych, którzy postępują wbrew konstytucji.

Larsson udowadnia po raz kolejny, że jest mistrzem intryg. Poza tym, świetnie kreuje swoich bohaterów. Postaci są złożone, zbudowane z krwi i kości. Mikael Blomkvist, jeden z głównych bohaterów, to wredny dziennikarz, który nie powstrzyma się przed niczym, żeby dążyć do ujawnienia prawdy. Jest genialny w swoim fachu, ale gorzej idzie mu w życiu prywatnym, jako że nie potrafi zaangażować się w związek, traktując kobiety jako przygody, a nie materiał na dłuższą relację (przy tym jednak nie można mu odmówić szacunku do płci pięknej). Po męskiej stronie barykady znajduje się też cała masa czarnych charakterów, brutalnych typów, ale i zakompleksionych nieudaczników czy niezbyt lotnych policjantów. Poza plejadą ciekawych męskich postaci, u Larssona niezwykle ważne są kobiety. Czapki z głów dla autora za skonstruowanie tak wielu silnych i niezależnych postaci kobiecych. Jedną z nich jest Erika Berger, która w tej części bardziej niż dotychczas udowadnia, jak twardą ma rękę w pracy i jak wiele potrafi przejść. Dodatkowo w grze pojawia się Monika Figuerola, niezwykle wysportowana, silna i mądra, przewyższająca niejednego mężczyznę zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. Oczywiście największą rolę odgrywa tu i tak Lisbeth Salander, kultowa postać serii Millennium. Lisbeth konsekwentnie przeczy wszystkim kobiecym sterotypom, i choć ma metr pięćdziesiąt i figurę małej dziewczynki, jest silniejsza niż niejeden umięśniony łotr i bez zmian figuruje na samym szczycie moich ulubionych postaci literackich.

Moja polonistka stwierdziła, że cykl Larssona to gorsza kategoria literatury i ucieleśnienie poniżenia kobiety. Moje wrażenie po przeczytaniu trzech części jest wręcz przeciwnieństwem tego osądu. Nigdy wcześniej nie trafiłam na książkę, w której autor tak bardzo potępiłby mężczyzn za ich nienawiść wobec kobiet, poniżanie i wykorzystywanie seksualne, jednocześnie tak wyraźnie podkreślając ile niezależnych i silnych kobiet jest na świecie. Jedyny wniosek, który mogę wyciągnąć z tej wątpliwej rekomendacji mojej nauczycielki jest taki, że chciała wykorzystać metodę na zakazany owoc. Na mnie "Nie czytajcie tego pod żadnym pozorem!" zadziałało błyskawicznie. Przeczytałam, połknęłam wręcz i nie żałuję. 

Wszyscy już rozpaczali nad tym, jaka to szkoda, że na "Zamku z piasku (...)" kończy się Millennium. Porozpaczam także ja. Niemniej, na półce już czeka na swoją kolej "Co nas nie zabije", czyli kontynuacja cyklu autorstwa Davida Lagercrantza. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Tajemnice Windsorów


"Czy powszechnie lubiani William, Kate i ich dziecko uratują monarchię?

Czy tron po Elżbiecie II przejmie jej syn Karol, zwany złośliwie Karolem III Ostatnim, czy ukochany wnuczek królowej? Czy poddani nadal zechcą płacić 62 pensy rocznie za przyjemność oglądania tej jedynej w swoim rodzaju „opery mydlanej”?"
/Wydawnictwo Marginesy/

ŻYCIE NA GORĄCO

Z racji tego, że studiuję anglistykę, brytyjska rodzina królewska mnie interesuje i nawet odczuwam coś na miarę rorzewnienia, kiedy pomyślę sobie o Elżbiecie II wystrojonej w garsonki o niecodziennych kolorach i śmieszne kapelusiki. Urocza z niej w koncu babcia (choć pewnie bliscy nie użyliby pod jej adresem epitetu "urocza"). Nigdy jednak nie przeczytałam żadnej książki na temat monarchii panującej w Zjednoczonym Królewstwie, co z całą pewnością jest godne potępienia - dlatego też sięgnęłam po "Tajemnice Windsorów", bo jako pierwsze wpadły mi w ręce.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać, jako że wcześniej nie słyszałam ani o autorze, Marku Rybarczyku, ani o samej książce, dlatego podeszłam do lektury bez żadnych oczekiwań czy uprzedzeń. Właściwie już na wstępie dowiadujemy się, że nie będzie to lektura "na poważnie", a raczej zbiór ciekawostek o rodzinie królewskiej z przymrużeniem oka. Nie znajdziemy tu odnośników do bibliografii (co dla jednego może być plusem, a dla drugiego minusem), a styl pisania odbiega znacznie od akademickiego. Nadal w porządku, nie każda książka o historii czy kulturze musi od razu być cegłą przepełnioną zdaniami długimi na pół strony i cytatami. Niemniej jednak, momentami ma się wrażenie, że pan Rybarczyk, choć wyposażony w doświadczenie w dziennikarstwie, miewa problemy ze spójnością narracji, a język, którym się posługuje, nie zasługuje na piątkę.

Jeśli chodzi o samą treść, w sumie nie jest źle. Dla żółtodziobów w dziedzinie "Tajemnice Windsorów" pewnie okażą się ciekawym wstępem. Rybarczyk nie skupia się tu na monotonnej historii. Jego obiektem zainteresowania są ploteczki i przewinienia członków rodziny królewskiej. Brzmi kusząco? Pewnie, że tak, tym bardziej, że pikantnych faktów o monarchii się nie opowiada. Kiedy więc pomyśli się, że darzona miłością i szacunkiem narodu królowa Wiktoria miała ogromne libido, a wielu diuków i książąt angażowało się w związki z przedstawicielami obu płci, uczestniczyło w imprezach, gdzie główną atrakcją były "panie do towarzystwa" i morze alkoholu, a niektórzy z monarchów sympatyzowali z Hitlerem, można się przeżegnać. Ale taka też ludzka natura, że lubimy słuchać o grzeszkach innych. Szczególnie, kiedy chodzi o tych z wyżyn drabiny społecznej.

Rybarczyk opowiada o Windsorach lekko i przez większość książki dość wciągająco. Nie sposób jednak nie skrzywić się na parę porządnych mankamentów opowieści. To, co najbardziej mnie drażniło, to niedociągnięcia w samej narracji. Autorowi zdarza się powtarzać kilka razy jedną ciekawostkę (np. Elżbieta II i jej nietoperze) w dość niedużym odstępie. Nasuwa się pytanie: czy pisarz sądzi, że czytelnicy mają problemy z pamięcią, czy może sam nie bardzo wie, co napisał w poprzednim rozdziale? Nawet jeśli zdarzyło mu się zapomnieć, że właściwie to samo napisał 15 stron wcześniej, sądzę, że zadaniem wydawnictwa było takich drzazg się pozbyć. Nikt nie chce czuć się jak kretyn. Albo mieć wrażenie, że czyta szkolny podręcznik, gdzie ważna informacja powtarzana jest co kilka stron. Kolejnym zgrzytem były nieścisłości w faktach, które przedstawił autor. We fragmentach poświęconych Wallis Simpson raz czytamy jedno, a zaraz potem coś, co właściwie zaprzecza wcześniejszemu stwierdzeniu (Nie będę zdradzać szczegółów ;)). Nie jestem pewna, czy to kwestia chęci przedstawienia różnych wersji plotek na temat pani Simpson, czy znów jakieś niedopatrzenie, ale życzyłabym sobie, żeby zostało to jakoś wyjasnione. Bo czytam, a nie wiem co czytam.

Nie zaprzeczę jednak, że czytałam "Tajemnice Windsorów" z zainteresowaniem i spędziłam z tą książką parę przyjemnych i zabawnych chwil. Było to trochę jak czytanie Pudelka, przyznaję, ale właściwie nie ma nic złego w tym, żeby raz na jakiś czas poczytać sobie ploteczki. Plus całej sytuacji jest taki, że mam teraz ochotę sięgnąć po bardziej wiarygodną i rzetelniej skonstruowaną lekturę na temat dynastii Windsorów (Pewnie na pierwszy rzut obstawiłabym Dianę), skoro jaki taki obraz całości już mam. Można przeczytać.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Charlie


"Książka ma formę listów pisanych do nieznanego przyjaciela przez nastolatka imieniem Charlie, nieśmiałego i wycofanego, choć niezwykle inteligentnego i wrażliwego ucznia pierwszej klasy liceum w Pittsburgu. Chłopak pisze o swoich pierwszych miłosnych doświadczeniach, relacjach w rodzinie, narkotykach i akceptacji."
/Wydawnictwo Remi/


DROGI PRZYJACIELU


Zazwyczaj twardo trzymam się zasady: najpierw książka, potem film. W przypadku "Charlie'go" wyszło jednak na to, że obejrzałam ekranizację, zanim zdołałam zdobyć egzemplarz książki. Właściwie ten genialny obraz z Loganem Lermanem, Ezrą Millerem i Emmą Watson widziałam aż trzy razy, przez co śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów. Jako że szczegółów ekranizacji już nie pamiętam, a powieść, na której bazuje film dopiero niedawno zasiliła szeregi mojej biblioteczki, z chęcią wróciłam do świata nastoletniego Charlie'go i jego przyjaciół.

"Charlie" (wciąż boli mnie to polskie tłumaczenie tytułu) to zbiór listów, które tytułowy bohater wysyła do anonimowego przyjaciela. Piętnastoletni chłopak jest specyficzny. Cichy, nad wyraz wrażliwy, nie ma przyjaciół, odkąd jego najlepszy kolega, Michael, popełnił samobójstwo. Ta trauma pogłębiła problemy psychiczne Charlie'go, który teraz musi stawić czoła nieznanej, zupełnie nowej rzeczywistości - lada moment nadejdzie pierwszy dzień nowej szkoły. Choć nastolatkowi nie jest łatwo się odnaleźć w tym otoczeniu, jego ratunkiem okazuje się para przyszywanego rodzeństwa, starsi od niego o kilka lat Sam i Patrick. To z nimi i dzięki nim Charlie odkryje uroki i pułapki dorastania. Wypali pierwszego papierosa, posmakuje alkoholu, pójdzie na randkę i zakocha się, choć nie z wzajemnością. To, co jednak jest dla Charlie'go najważniejsze w całym tym procesie dojrzewania, to fakt, że po raz pierwszy chłopak zaczyna być aktywnym uczestnikiem swojego życia. Nie tylko obserwuje, ale i sam przeżywa kolejne doświadczenia.

Dla ludzi, którzy go nie znają, Charlie jest dziwakiem. Dla mnie był jednak mądrym i wrażliwym młodym człowiekiem, którego ciepło nie przestawało mnie zaskakiwać. Chbosky wykreował bohatera wielopłaszczyznowego i pozwolił czytelnikowi śledzić jego rozwój krok po kroku. To, jak Charlie się zmienia, widać ciekawie poprzez styl, jakim nastolatek posługuje się przy pisaniu listów. Pierwsze strony wypełniają proste, niezłożone zdania, jednak im dalej, tym bardziej widać, jak Charlie płynnie opowiada o tym, co się u niego dzieje, jak trafnie zwraca uwagę na szczegóły, które mają spore znaczenie i błyskotliwie ilustrują uczucia czy społeczne mechanizmy. Dlatego choć początek książki może wydawać się niespecjalnie fascynujący, narracja Charlie'go szybko staje się coraz bardziej wciągająca. 

Stephen Chbosky w swojej książce obarcza głównego bohatera niemałym bagażem emocjonalnym, którego początki sięgają wczesnego dzieciństwa Charlie'go. Opisuje to jednak w nieoczywisty sposób, ponieważ osoba, która jest winna prawdopodobnie najgorszych i najbardziej traumatycznych doświadczeń w życiu chłopca, uosabia też wszystko, co Charlie najbardziej ceni sobie w drugim człowieku. Podobało mi się to, że poprzez taki obrót sytuacji Chbosky pokazuje traumę jako zjawisko złożone, a nie czarno-białe. Podobnie na pochwałę zasługuje to, jak Charlie radził sobie z prześladującym go od dzieciństwa problemem - nie wybrał nienawiści, a wybaczenie i optymizm, które razem pozwoliły mu funkcjonować normalnie w świecie, który co rusz stawiał przed nim kolejne wyzwania.

Pomimo trudnych tematów pojawiających się w książce, "Charlie" to dla mnie ciepła lektura, która zabrała mnie na kilka dni z powrotem w szczenięce lata. Choć dorastanie jest niełatwe, to jest także okresem nieraz najpiękniejszych przeżyć, których wspomnienie zawsze będzie nas zalewało falą sentymentu. Chbosky'emu udało się stworzyć książkę, która te chwile przypomina w najlepszy i najbardziej urokliwy sposób, pachnący papierosami w letni dzień i brzmiący jak najlepsza muzyka lat dziewięćdziesiątych. Przykro było mi odkładać tę powieść i czuję jeszcze książkowego kaca, a jedyne na co mam teraz ochotę, to po raz czwarty obejrzeć ekranizację. Polecam.



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Pochłaniacz


"Zima 1993. Tego samego dnia, w niejasnych okolicznościach, ginie nastoletnie rodzeństwo. Oba zgony policja kwalifikuje jako tragiczne, niezależne od siebie wypadki.

Wielkanoc 2013. Po siedmiu latach pracy w Instytucie Psychologii Śledczej w Huddersfield na Wybrzeże powraca Sasza Załuska. Do profilerki zgłasza się Paweł „Buli” Bławicki, właściciel klubu muzycznego w Sopocie. Podejrzewa, że jego wspólnik - były piosenkarz i autor przeboju "Dziewczyna z północy" - chce go zabić. Załuska ma mu dostarczyć na to dowody. Profilerka niechętnie angażuje się w sprawę. Kiedy jednak dochodzi do strzelaniny, Załuska zmuszona jest podjąć wyzwanie. Szybko okazuje się, że zabójstwo w klubie łączy się ze zdarzeniami z 1993 roku, a zamordowany wiedział, kto jest winien śmierci rodzeństwa. Jednym z kluczy do rozwiązania zagadki może okazać się piosenka sprzed lat." 
/muza.com.pl/

O CO TYLE SZUMU?

Bonda jest teraz wszędzie. Empiki, Matrasy, blogi, lubimyczytac, facebook, czytający znajomi. Okładki jej książek krzyczą, że Katarzyna Bonda to nowa polska królowa kryminału; ludzie się zachwycają. Ja sięgam więc po "Pochłaniacza", pierwszą część 4-tomowego cyklu o profilcerce Saszy Załuskiej, z entuzjazmem i sporymi oczekiwaniami, bo skoro wszyscy wydają z siebie ochy i achy, to przecież musi w tej książce coś być. Przygodę czas zacząć.

Właściwie powinnam pewnie od razu zaznaczyć, że ta przygoda trwała mniej więcej od grudnia zeszłego roku do teraz. Cóż, mogłabym bez więkzego namysłu zrzucić to na brak czasu, ale myślę, że nie w tym rzecz. Nie chodzi tu nawet o jakiś przyciężkawy styl autorki. Właściwie problem leżał zupełnie z drugiej strony. Czytając, miałam wrażenie, że Katarzyna Bonda to co najwyżej uczennica pierwszej klasy liceum, która miała dobry pomysł na fabułę, ale z wykonaniem szło jej zdecydowanie trudniej. To, co zniechęcało mnie do czytania, tkwiło w "szkolnych" opisach i nienaturalnych dialogach. Przykładem najbardziej to ilustrującym jest kwestia jednego z pobocznych bohaterów (właściwie poświęcono mu zaledwie pół rozdziału), który na spotkaniu AA wstaje i opowiada swoją historię, w którymś momencie rzucając: "Przepełniała mnie wściekłość." Nie znam chyba człowieka, który używałby tak górnolotnych określeń, o ile nie stara się napisać jakiegoś tekstu w formalnym stylu. Dla jednego to może być detal, jednak dla mnie takie małe rzeczy znacznie wpływają na odbiór lektury. W tym przypadku oczekiwałam stylu odpowiedniego dla kryminału, nie dla wypracowania licealisty.

Ten mankament wykonania zaważył na tym, że pierwsze 300 stron męczyłam przez prawie pół roku. Zdecydowałam jednak, że nie odpuszczę i przebrnę do końca, bo pomimo słabego stylu, sama akcja "Pochłaniacza" była ciekawa. Książka jest opasła; autorka miała duże pole do popisu, bo prawie 700 stron. Wykorzystała tę przestrzeń całkiem rozsądnie, tworząc kryminalną zagadkę sięgającą do lat dziewięćdziesiątych, a toczącą się aktualnie. Wątków jest sporo, może się nawet wydawać, że chwilami za dużo. Pozbyłabym się na miejscu autorki kilku nic nie wnoszących do akcji krótkich rozdziałów, jak na przykład tego, który opisuje początki kariery jednego z psów policyjnych. W zasadzie to urocze, ale czy naprawdę warte całych 10 czy 15 stron? Niemniej, intryga, wokół której zbudowana jest powieść, wypada na plus. Bondzie nie udaje się ominąć paru schematów, ale ostatecznie całą historię czyta się z zaciekawieniem, a koniec nie jest szczególnie przewidywalny.

Akcja prezentuje się następująco: trójmiejska policja ma za zadanie znaleźć winnego prawie podwójnego zabójstwa. Prawie, ponieważ jednej z ofiar udaje się przeżyć. W klubie ginie Igła, znany muzyk, a ocałała to Iza Kozak, pracownica klubu. Okazuje się, że wytropienie mordercy wymaga cofnięcia się o kilkadziesiąt lat, by wrócić do historii nadmorskiego gangu i dramatu, który wtedy się rozegrał. W śledztwie pomaga Sasza Załuska, kobieta z przeszłością w policji, ale obecnie pracująca jako profilerka. Dopiero co wróciła do Polski po studiach w Wielkiej Brytanii. Oprócz specjalistycznej wiedzy, przywiozła ze sobą 6-letnią córkę i złe wspomnienia, które uderzają w nią w najmniej odpowiednich chwilach. 

To, co przemawia na plus "Pochłaniacza", to z pewnością bohaterowie. Bonda nakreśliła postacie nie jako czarno-białe, ale kolorowe i z konkretną przeszłością. Sasza, jako że na niej skupia się cała książka, jest nakreślona najpełniej. Podobało mi się, że autorka uczyniła swoją główną bohaterką silną kobietą, która jednak nie jest wolna od słabości. Za Saszą ciągnie się widmo alkoholizmu. Mimo że wyszła z nałogu, miłość do kieliszka nie przeminęła. Siłę Saszy widać też w sposobie, w jaki kobieta radzi sobie w pracy, której środowisko jest mało przyjazne kobietom. Często lekceważona czy poniżana, Załuska robi swoje z podniesioną głową. 

Pomimo ciężkich początków, drugą połowę powieści przeczytałam z większym zainteresowaniem i większą przyjemnością. Styl, który tak mi przeszkadzał, trochę się wygładził, więc im dalej w las, tym "Pochłaniacz" bardziej przekonująco wypadał. Kilka razy zdarzyło mi się zaśmiać pod nosem, kiedy policjanci "rzucali mięsem" (szczególnie podobało mi się określenie szczecinian jako poniemieckich czajników, haha!). Od razu lepiej to wszystko brzmiało. Surowość dobrze Bondzie robi. Nadal jednak nie rozumiem wszystkich tych zachwytów nad autorką, choć przyznam, że zakończenie rozbudziło we mnie trochę ciekawość co do kolejnych części cyklu. Nie postawiłabym "Pochłaniacza" na półce z ulubionymi książkami, ale nie wykluczam, że dam jeszcze kiedyś Bondzie szansę.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję
wydawnictwu Muza oraz agencji Business & Culture:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...