środa, 2 stycznia 2013

Tysiąc dni w Wenecji

"Tysiąc dni w Wenecji" ("A thousand days in Venice") autorstwa Marleny de Blasi
Wydawnictwo Literackie, 2009
304 strony, 29,90 PLN

Zobaczył ją na Piazza San Marco i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Rok później spotyka ją znowu w weneckiej kawiarni - i już wie, że to przeznaczenie. On angielskiego nie zna zbyt dobrze, ona z kolei po włosku potrafi wymawiać głównie nazwy potraw. Ale Wenecja nie bez przyczyny słynie ze swej magicznej mocy swatania ludzi...




   Klimatyczna okładka, zachęcający opis - gdy natknęłam się na "Tysiąc dni w Wenecji" w bibliotece, pomyślałam, że będzie to świetna lektura na ponure zimowe dni. Miałam też nadzieję na wypełnione zapachami i rozbudzające wyobraźnię opisy, które sprawią, że ta książka zapadnie mi w pamięć jako lekka, ale naprawdę godna uwagi. I jak zwykle byłam zbyt naiwna, wierząc w hiper-optymistyczne hasła wypisane na okładce powieści. 
   Historia opowiedziana w "Tysiącu dni w Wenecji" to wspomnienia amerykańskiej dziennikarki zajmującej się krytyką kulinarną, Marleny de Blasi. Kiedy jej dzieci usamodzielniły się, a ona została sama, wyjechała do Wenecji. Tam właśnie poznała Fernanda, wenecjanina równie samotnego jak ona. Zakochali się w sobie niemalże od pierwszego wrażenia i wkrótce postanowili ułożyć sobie życie we dwoje, w Wenecji. 
   "Zaskakujący romans", krzyczy okładka książki. Zaskakujący? Moim zdaniem, ani trochę. Historia słodka jak biała czekolada. "Jagodowe oczy Nieznajomego" zemdliły mnie już za pierwszym razem, gdy to określenie pojawiło się w książce, wyobraźcie sobie więc mój niesmak, kiedy ten tandetny i przesłodzony epitet prześladował mnie średnio co dwadzieścia stron. Uwielbienie Marleny do Fernanda nie zna granic, ja natomiast w tym mężczyźnie nie dostrzegam niczego ujmującego. Często arogancki i apodyktyczny, ekscentryczny introwertyk - tak mogłabym go określić najtrafniej. Nie zauważyłam w nim krzty włoskiego temperamentu, podobno tak pełnego ciepła i spontaniczności.
   "Tysiąc dni w Wenecji" to w pewnym stopniu połączenie programów "Kuchenne rewolucje Magdy Gessler" i "Perfekcyjnej pani domu" - bo nie dość, że Marlena zaprowadza zmianę w zapuszczonym mieszkanku Fernanda, pucując je i szorując, to jeszcze odmienia kuchnię w lokalnej restauracji. Coś, co jednak jest w tej książce udane, to opisy włoskiego jedzenia, które w większości są naprawdę interesujące, choć może nie na tyle, by pociekła mi ślinka. Za plus można też uznać kilka przepisów na włoskie danie umieszczonych na końcu powieści. 
   A jeśli chodzi o przedstawienie samej Wenecji, to przykro mi, ale mnie ono w żaden sposób nie oczarowało. Zamiast kontemplować wyjątkową atmosferę tego miasta, naczytałam się o zupełnie pokręconych ludziach, którzy za swoje usługi życzą sobie horrendalnych zapłat, choć początkowo rozmowę o przyszłej zapłacie uważają za niegrzeczną i nie na miejscu, którzy robią problemy na każdym kroku, a jakąkolwiek sprawę w urzędzie załatwia się z nimi przez co najmniej pół roku (No w porządku, to akurat brzmi dość znajomo). 
   Szkoda, naprawdę szkoda, bo wydawało mi się, że "Tysiąc dni w Wenecji"  okaże się sympatyczną książką, która poprawi mi humor i zainspiruje do kulinarnych eksperymentów. A tutaj pierwszorzędne rozczarowanie. Panie Marlenie di Blasi już podziękuję.

Ocena: 3/6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...