"W pustynnym mieście-państwie Gujaareh jedynym prawem jest spokój. Porządek utrzymują kapłani bogini snu, zwani zbieraczami - gromadzą sny obywateli, leczą chorych i rannych, prowadzą śniących w życie wieczne... nie zważając na to, czy śniący się na to zgadza. Kiedy Ehiru (...) otrzymuje zlecenie pobrania snów kobiety przysłanej do Gujaarehu z misją dyplomatyczną, niespodziewanie dla samego siebie zostaje wciągnięty w spisek, który może doprowadzić do wybuchu nieszczącej wojny."
Bez bicia przyznam, że z fantastyką jestem na bakier. Choć lubię różne gatunki literatury i nie zamykam się w jednej szufladce czytelniczych upodobań, fantastyka jak dotąd chyba przemawia do mnie najmniej. Zrobiłam oczywiście wyjątek dla serii typu "Harry Potter" czy "Wiedźmin", które stanowią piękne wyjątki od reguły i na zawsze zostaną na mojej półce z tabliczką "Ulubione", jednak niewiele więcej w dziedzinie fantasy (o SF już nie wspominając) mam do powiedzenia.
"Zabójczy księżyc" potraktowałam jako odświeżające odstępstwo od normy. Moja czytelnicza rutyna ostatnimi czasy ograniczała się do lektur z kanonu literatury brytyjskiej i amerykańskiej, z małymi przerwami na coś ogłupiającego w stylu "Inferno" Dana Browna. Powzięłam sobie zatem małe wyzwanie - podejście do fantastyki, kolejna runda. Kto wie, może akurat przypadnie mi do gustu.
Jakkolwiek dobre miałam chęci, moja przygoda z "Zabójczym księżycem" trwała trochę długo. Znacie to uczucie, kiedy książkę się po prostu połyka? Z pewnością nie było tak w tym przypadku. Nie znaczy to jednak, że spotkanie z powieścią Nory Jemisin w żadnym stopniu nie wywarło na mnie pozytywnego wrażenia. Co było zatem nie tak? Po pierwsze - przyciężkawy styl. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, że to wina tłumaczenia. Bez względu na to, "Zabójczy księżyc" nie jest powieścią, o której można powiedzieć, ze została napisania sprawnie i lekkim piórem. Ten problem stracił trochę na sile pod koniec książki, kiedy tak naprawdę dopiero rozwinęła się akcja, a ja sama zaczęłam przewracać strony z zauważalnie większym zainteresowaniem. I tutaj właśnie docieramy do miejsca, w którym widzimy drugi problem. Akcja "Zabójczego księżyca" jest... cóż, bardzo przeciętna. Na dobrą sprawę trudno jest się zaangażować w rozwój wydarzeń, po części może dlatego, że sami bohaterowie są tak kiepsko zarysowani, że aż obojętni. A ciężki styl, średnio wciągająca akcja i mało ciekawi bohaterowie - no cóż, jakkolwiek nie spojrzeć, nie świadczy to o książce najlepiej.
Jakie są plusy? Końcówka dość nieoczywiście poprowadzona, zostawia czytelnika z chęcią dowiedzenia się, jak dalej potoczy się ta historia (dobry chwyt marketingowy, druga część już niedługo w sprzedaży!), po dłuższym czasie jednostajnej akcji dostajemy też wreszcie solidny, mięsisty opis walki dobrego ze złym, a bez tego nie wyobrażam sobie fantastyki. Znajdzie się też chrapka dla zapalonych poliglotów - pod warunkiem, że wymyślone języki też was interesują. Nora Jemisin proponuje w swojej powieści dość ciekawy przykład języka, który naprawdę nie istnieje. A gdyby istniał, chyba język prędzej zaplątałby mi się w mocny supeł, niż wypowiedziałabym te piekielne nazwy!
Pomimo wielu wad, których można się w tej książce dopatrzeć, nie uważam czasu poświęconego na "Zabójczy księżyc" za stracony. Miłośnikom gatunku ta powieść z pewnością przypadnie do gustu. Dla mnie ta lektura była po prostu względnie miłym przerywnikiem. A tymczasem wracam do tego, co lubię najbardziej. Co to takiego? Dowiecie się już niedługo. ;)
Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Akurat oraz agencji Business&Culture.
Czytałam inną książkę tej autorki "Sto tysięcy królestw"- seria rozpoczęta przez wyd. Papierowy księżyc. Podobała mi się bardzo ale nie doczekałam się kontynuacji. Z chęcią sięgnę po tę książkę, sprawdzę co zmieniało się w stylu autorki po sukcesie poprzedniej :P
OdpowiedzUsuńJa akurat bardzo lubię fantastykę, ale przyznam, że trochę szkoda mi czasu na takie raczej przeciętne książki, więc tę raczej sobie odpuszczę. :)
OdpowiedzUsuń