wtorek, 21 sierpnia 2018

Rywalka


Postawmy sprawę jasno - to nie jest książka wysokich lotów, nie oczekiwałam po niej nie wiadomo czego. Miała czytać się szybko, łatwo i przyjemnie - ja często potrzebuję takiego przerywnika, kiedy cierpię na kaca czytelniczego. Z łatwością mogę stwierdzić, że "Rywalka", debiutancka książka autorstwa Sandy Jones, swoje zadanie spełniła.

W Polsce ta powieść została wydana przez Wydawnictwo Otwarte, które dla wielu kojarzyć się pewnie będzie z ich wcześniejszym bestsellerem, "Lokatorką". Tu mamy podobny klimat - niewyjaśniona przeszłość, ktoś z pozoru przychylny, kto jednak okazuje się być czarnym charakterem. Tak naprawdę nawet okładka wygląda podobnie. Kolejne strony przewraca się równie szybko, a sama fabuła wciąga, skutecznie pozbawiając człowieka przynajmniej dwóch wieczorów. (No dobrze, chyba że ktoś z was rzeczywiście czyta w tempie 300 stron na godzinę).

Kim jest tytułowa "Rywalka"? Emily, główna bohaterka, poznaje przystojnego i charyzmatycznego faceta w klubie - szybko zaczyna między nimi iskrzyć i kwestią czasu jest, kiedy zostają parą. Wszystko wygląda idealnie do momentu, kiedy przychodzi czas poznać matkę Adama. Pammie, przyszła teściowa, szybko zaczyna pokazywać Emily, że nie życzy sobie widzieć jej w swojej rodzinie. Robi to jednak na tyle umiejętnie, że tej nieprzychylności względem Emily nie zauważa nigdy Adam, który kocha swoją matkę ponad życie i nie przyjmuje do wiadomości żadnej krytyki pod jej adresem. 

Czy zatem rywalką jest Pammie? Być może, choć mamy jeszcze jedną potencjalną kandydatkę - Emily odkrywa, że Adam wcześniej miał narzeczoną o imieniu Rebecca. To ją kochał najbardziej w swoim życiu, ją właśnie chciał poślubić i z nią spędzić resztę życia. Nic dziwnego, że Emily czuje ukłucie zazdrości, gdy dowiaduje się o swojej poprzedniczce. Problem jednak w tym, że Rebecca nie żyje, a okoliczności jej śmierci pozostawiają wiele niewiadomych.

Moim głównym zastrzeżeniem co do książki jest sposób, w jaki skonstruowana została główna bohaterka, Emily. Dla mnie była przede wszystkim nijaka. Poza tym brakiem wyrazu, kolejnym moim zastrzeżeniem jest, że nie przestawała mnie także irytować. Choć wiemy, że Emily pracuje dla korporacji i ma dość stresującą pracę, znamy jej rodziców i przyjaciół, to tak naprawdę nie mówi nam to wiele o niej jako człowieku. Emily wydaje się nie mieć zainteresowań - jedynym, jakie odnotowałam, jest seks z Adamem. Moje zirytowanie wobec niej brało się natomiast stąd, że choć Emily doskonale widziała wady swojego wybranka, to walczyła o ten związek w sposób pozbawiony dla mnie racjonalności. Wiem i rozumiem, że miłość potrafi zaślepić człowieka, jednak to, jak autorka odmalowała związek tych dwojga, stawia dla mnie pod znakiem zapytania istnienie między nimi jakiegokolwiek głębszego uczucia. Jest seks, owszem. Brakuje jednak innych punktów zaczepienia - Adam nie szanuje Emily, woli wyjścia z kolegami lub wlepianie oczu w ekran telewizora niż rozmowę ze swoją przyszłą żoną. Co w takim razie, pytam, sprawiło, że Emily tak rozpaczliwie zabiegała o uratowanie tego pożal-się-Boże związku?

Irytujący są też inni bohaterowie. Na prowadzeniu oczywiście Pammie, teściowa. Od samego początku kobieta robi, co w jej mocy, żeby uprzykrzyć życie Emily. Gdy tylko Adam nie patrzy lub nie słyszy, Pammie nawet nie udaje, że akceptuje swoją przyszłą synową, tylko mówi wprost: Będziesz go miała po moim trupie. W swojej batalii posuwa się do okropnych rzeczy, nie tylko komentuje boleśnie wygląd Emily, ale i próbuje zepsuć każdą ważną dla niej chwilę: zaręczyny, rodzinne kolacje, ślub. A Adam niczego nie zauważa, co też sprawia, że jest irytujący do granic możliwości.

Jak nietrudno zatem zauważyć, głównym uczuciem towarzyszącym mi w trakcie lektury była irytacja. Cóż, przynajmniej nie można "Rywalce" zarzucić, że pozostawia czytelnika obojętnym. Warstwa fabularna jest na szczęście na tyle sprawnie skonstruowana, że książkę czyta się migiem. Co może być zaskakujące, do tej pory nie miałam do czynienia z książką traktującą o relacji teściowa-synowa, może dlatego więc czytało mi się tę książkę dobrze. Koniec końców, naprawdę chciałam też wiedzieć, dlaczego Pammie jest tak podła dla Emily i kiedy Adam wreszcie przejrzy na oczy. A im bliżej było rozwiązania zagadki, tym bardziej jasne się stało, że sytuacja nie była wcale taka czarno-biała.

"Rywalka" nie wciągnęła mnie równie mocno jak "Lokatorka", nie była aż tak klimatyczna. Zabrakło tu może trochę dreszczyka, który w dobrym thrillerze powinien się znaleźć. Niemniej, połknęłam tę książkę w mniej więcej dwa dni i była to niezła rozrywka. Powiedziałabym, że to książka z serii "dobre czytadło do pociągu".


"Rywalka" autorstwa Sandie Jones, 2018. 400 stron.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję:

piątek, 20 lipca 2018

Vivian


O Vivian Maier dowiedziałam się kilka lat temu, gdy świat zainteresował się odkrytą przypadkowo ogromnych rozmiarów kolekcją zdjęć wykonanych przez tę właśnie artystkę. Urodzona w latach dwudziestych w rodzinie o francusko-austriackich korzeniach, Vivian znalazła zatrudnienie w Stanach Zjednoczonych jako niania - fotografia wcale nie była jej jedynym zajęciem. Wręcz odwrotnie, Maier nigdy nie utrzymywała się z robienia zdjęć, nie była znaną artystką - wszystkie swoje prace ukrywała, sporadycznie pokazywała innym pojedyncze wykonane przez siebie zdjęcia.

Vivian była fotografem ulicznym, a poza tym - kolekcjonerką wszystkiego. W swoich ciasnych kątach gromadziła najróżniejsze osobliwe przedmioty, przede wszystkim jednak miała obsesję na punkcie zbierania gazet. Tak jak stosy gazet, kolekcjonowała także ciekawe chwile lub twarze, które spostrzegła gdzieś na ulicy. Kiedy miała aparat w ręce, nigdy nie czuła się samotna - miała cel, scenę do uchwycenia, zapamiętania. Wielu z tych zdjęć nigdy nie wywołała, klisze zalegały gdzieś obok piętrzących się gazet, których Vivian koniec końców nie miała czasu czytać. To, że tych fotografii nie widział świat, jest ogromną szkodą, ponieważ artystka miała niezwykły dar do uchwycania znakomitych kadrów - a każdy z nich fotografowała tylko raz.

Książka Christiny Hesselholdt to próba opowiedzenia historii tej niezwykłej kobiety. Zadanie nie było łatwe - jak napisać biografię, gdy o jej bohaterce wiadomo tak niewiele? Vivian z pewnością nie mówiła o sobie zbyt dużo. Nigdy z nikim się nie związała, nie miała dzieci - chciała pozostać dziewicą. Nie żyła blisko z rodziną. Jej historię można odczytywać praktycznie wyłącznie z jej zdjęć - analizując, co tak naprawdę zwracało ją uwagę, co ją inspirowało. Samotna, zdziwaczała, ale bez wątpienia niesamowicie utalentowana - tak maluje się Vivian.

Pomijając samą warstwę fabularną, która jest oczywiście dość magnetyzująca dzięki nieoczywistej bohaterce, "Vivian" to tekst ciekawy ze względu na sposób prowadzenia narracji. Wydarzenia opowiadane są z perspektywy różnych osób, w tym samej Vivian, ale i osoby narratora, który wprost mówi o swoich trudnościach przy pisaniu tej książki, o metodach, jakie stosuje, by czytało się ją lepiej - ogląda Google Street View miejsc, w których kiedyś przebywała Vivian, dopatruje się znaczących detali w zdjęciach jej autorstwa, a czasem otwarcie oświadcza, że coś sobie dopowie, wymyśli, podkoloryzuje, żeby historia lepiej się składała.

Moim zdaniem "Vivian" to całkiem ciekawa próba uchwycenia osobowości i fenomenu Vivian Maier - wielość perspektyw, narrator wchodzący w dialog z bohaterami, nostalgiczny klimat ubiegłego stulecia, sylwetka niezależnej, zdolnej kobiety w czasach, gdy miejsce płci pięknej było przede wszystkim w domu, u boku męża - to wszystko tu znajdziecie.

A do lektury polecam również obejrzeć genialne zdjęcia artystki, które dostępne są pod tym adresem:

_________________
"Vivian" autorstwa Christiny Hasselholdt, 2016. 254 strony.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu W.A.B.

niedziela, 3 czerwca 2018

Morfina


W stu procentach zgadzam się ze stwierdzeniem, że recenzje kiepskich książek pisze się dużo łatwiej niż te książek bardzo dobrych. Dlatego też pewnie tak długo zajęło mi, żeby usiąść i spróbować w mniej lub bardziej skondensowanej formie nakreślić, co właściwie myślę o słynnej "Morfinie" Szczepana Twardocha.
...

Okładka tej pokaźnej powieści mówi: "MORFINA. Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada". Hasło chwytliwe i obiecujące, a co ważniejsze - faktycznie znajdujące swoje odbicie w samej fabule. Ale oprócz Warszawy, kobiet, narkotyków i zdrady Twardoch oferuje tu o wiele, wiele więcej dobrego.

Bohaterem powieści jest Konstanty Willeman, w połowie Polak, a w połowie Niemiec, który wraz z żoną i małym synkiem mieszkają w centrum Warszawy, do której to właśnie wtargnęła wojna. Konstanty jest modny, mógłby z łatwością dziś być autorem popularnego konta na Instagramie! Wie, do jakich kawiarni chodzić, z kim rozmawiać, gdzie pić i wstrzykiwać sobie morfinę. Ma ulubioną prostytutkę, ma samochód, ma wdzięk i polot. Ma też niestety kryzys osobowości - jak nietrudno sobie wyobrazić, być żołnierzem o polsko-niemieckiej krwi w czasie II wojny światowej to nie lada wyzwanie. Najważniejszym pytaniem zatem, które Kostek będzie sobie przez bieg całej powieści zadawać, jest: "Kim jestem?" 

Choć już sam niejednoznaczny bohater i ciekawe tło historyczne mnie kupują, dorzucić do tego należy genialną narrację. Twardoch pisze tak, że słyszę i widzę oczyma wyobraźni, jak ten gorączkowo stukał w klawisze klawiatury, znak za znakiem, słowo za słowem - bez najmniejszego wysiłku, bo słowa i zdania po prostu tutaj płyną. A czytelnik razem z nimi. Twardoch ma zwyczajnie kapitalny "flow". 

Inny aspekt narracji, za który biję brawo, to tajemnicza narratorka, która często przejmuje relacjonowanie wydarzeń, lub dorzuca do opowieści swoje trzy grosze. Kim ona jest, nikt nie wie - z pewnością jednak sprawia, że powieść ma wyjątkowy smaczek. Jej uwagi są wnikliwe, czasem zabawne, ironiczne, a innym razem powiewają nawet grozą - bo jej wiedza zdaje się dotykać wielu więcej wymiarów, niż wiedza zwykłego śmiertelnika. Zna przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Bez tego dodatkowego głosu "Morfina" nie byłaby tak dobra.

"Morfina" dotyka tak wielu aspektów, że nie sposób omówić ich w jednym blogowym poście. To powieść z krwi i kości, gruba, ale wciągająca. I intensywna. O, tak. Choć bardzo mi się podobała, po kilkudziesięciu stronach za każdym razem ją odkładałam - żeby ochłonąć, bo już za dużo mi było tego rollercoastera. Jestem przekonana, że któregoś dnia do tej książki wrócę. Nie tylko dla dobrego, żywego języka, świetnie skonstruowanych bohaterów, egzystencjalnych pytań, bujnych opisów wojennej Warszawy czy wgniatającego w fotel zakończenia - wrócę do niej również dlatego, że czytając ją, ma się wrażenie, że ogląda się nieziemsko wciągający serial i paradoksalnie chciałoby się zasmakować kiedyś takiego rock'n'rolla, jakiego doświadcza Kostek. To chyba mówi samo za siebie?

_____________________
"Morfina" autorstwa Szczepana Twardocha, 2012. 579 stron.

piątek, 25 maja 2018

Psikus


Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł - grafik zdecydowanie się tutaj nie popisał. Dość spontanicznie jednak pewnej soboty zabrałam ze sobą tę właśnie książkę do pociągu i szybko okazało się, że dałam się zwieść i po raz kolejny powinnam sobie powtórzyć "Nie oceniaj książki po okładce". Patrząc na oprawę i opis z tyłu książki, nigdy nie pomyślałabym, że będzie to tak dobra powieść.

 "Psikus" to kolejna powieść autora dość znanych, jak mi się wydaje, w Polsce "Sznurówek", który podobno jest mężem popularnej Elena Ferrante ("Genialna przyjaciółka"). W tej książce pisarz bierze na warsztat sylwetkę artysty w podeszłym wieku, który niechętnie godzi się pomóc swojej córce w opiece nad 4-letnim Mariem, kiedy ta wraz z mężem wybierze się na konferencję naukową w innym mieście. Wyrwany ze znajomej sobie rzeczywistości, schorowany i niepocieszony perspektywą niańćzenia wnuka, mężczyzna przybywa do Neapolu, by na kilka dni ponownie zamieszkać w domu swojego dzieciństwa i młodości. 

Daniele prędko zauważa, że jego córka nie jest szczęśliwa w małżeństwie, jego zięć go drażni, a mały Mario wydaje się być ciągle wychwalany pod słońce, wskutek czego jest dogłębnie przekonany o swoim geniuszu. Artysta czuje jednak obowiązek bycia wszystkim tym, czym ma być "dziadek" - musi zatem również zachwycać się tym, że Mario potrafi obsługiwać telewizor, wie jak użyć kuchenki gazowej, czy gdzie znaleźć w domu apteczkę. Gdzieś w głębi duszy przeszkadza mu jednak pyszałkowatość małego chłopca. Irytacja narasta w miarę tego, jak malec zakłóca spokój Daniele przy pracy - a chodzi o ilustracje do jednego z opowiadań Henry'ego Jamesa. Wydawca nie jest zadowolony z postępów, a co gorsza - nawet Mario wypala, że rysunki dziadka są ciemne i brzydkie.

Zamknięci w mieszkaniu, dorosły mężczyzna i malec próbują odnaleźć nić porozumienia. Wszystko dookoła przypomina jednak Daniele o jego przeszłości - "duchy" zamieszkujące dom i jego okolice podsuwają mu obrazy biednego dzieciństwa, ojca pijaka, ambicji, pierwszej miłości, rozczarowań. Czas spędzony w Neapolu to dla artysty moment zmierzenia się z osiągnięciami swojego życia, a może właściwie ich brakiem czy niedostatkiem. To również moment refleksji na temat więzów krwi, rodziny, a także wszystkich skomplikowanych relacji i mechanizmów nimi rządzących.

Starnone ciekawie zestawił dwie kontrastujące postacie - młodziutki i niezwykle pewien siebie Mario oraz mężczyzna w podeszłym wieku targany wątpliwościami, niską samooceną, dręczony ciągłym poszukiwaniem zapewnienia, że czegoś jest wart, że jakoś przysłużył się temu światu. To również intrygujące zderzenie dziecięcej szczerości, która nieraz rani, i taktu nabytego w drodze życiowego doświadczenia. 

Nie sądziłam, że historia opowiedziana z perspektywy starszej osoby aż tak mnie zaciekawi - a jednak. Była to lektura świeża i intrygująca. Na pochwałę zasługuje też bardzo dobry język powieści (a zatem również praca tłumacza), który dodaje historii lekkości, ale i refleksyjnej nuty tam, gdzie potrzeba. Kawał dobrej prozy.

_____________________
"Psikus" autorstwa Domenico Starnone, 2018. 256 stron.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu WAB:


czwartek, 3 maja 2018

Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?


Pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa pewną siostrę zakonną, której wszyscy się bali. Przed przystąpieniem do pierwszej komuni świętej musieliśmy chodzić do kościoła codziennie na różaniec i próby, w późniejszych latach podpis za obecność na różańcu był podstawą do pozytywnej oceny z religii - tak czy inaczej, powodów do częstego odwiedzania kościoła trochę miałam za młodu. Dzieciaki, jak to dzieciaki, nie skupiały się na odmawianiu kolejnych paciorków w stu procentach - zdarzyło się, że ktoś rzucił głupi żart, ktoś zachichotał, znudzony codzienną wizytą w murach kościoła i powtarzaniem tych samych rytuałów. Najwięcej zamieszania było zawsze w kruchcie, gdzie zbierali się ci, którzy się spóźnili i nie znaleźli już dla siebie miejsca w ławkach. I choć wydawałoby się, że tam będzie najwięcej swobody, to właśnie kruchta była miejscem, gdzie najczęściej postrach siała  siostra M.. Blada i pomarszczona, niewysoka, ale jakby ze stali. Za każdym razem, kiedy patrzę na okładkę reportażu Justyny Kopińskiej "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie", widzę właśnie siostrę M.. Różnica tkwi jednak w tym, że my doświadczyliśmy co najwyżej wiązanki ostrych słów i nienawistnego pociągnięcia za ucho mającego być karą za rozmowy w czasie przeznaczonym na religijną kontemplację, a dzieci wychowujące się pod nadzorem Bernadetty zaznały prawdziwego piekła.

Justyna Kopińska lubi podejmować tematy trudne, niewygodne, kontrowersyjne. Znana jest przede wszystkim ze zbioru druzgoczących reportaży, "Polska odwraca oczy" - historie tam przedstawione są jednak krótkie, niezbyt wnikliwe. Pojawia się tam właśnie wersja demo książki, o której teraz mowa. Mając już za sobą lekturę "Polski (...)", wiedziałam, czego się spodziewać i być może dlatego reportaż "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie" nie wcisnął mnie aż tak w fotel. Dla kogoś, kto jednak nigdy z tą historią nie miał do czynienia, może to być spotkanie traumatyczne.

Kościół z założenia kojarzy się z czymś dobrym, czystym. "Kochaj bliźniego swego" i podobne przykazania towarzyszą przecież duchownym na co dzień. A może nie? W Zabrzu od lat funkcjonuje zakon sióstr boromeuszek, które swoje życie ofiarują sierotom, przygarniając je pod swój dach i wychowując aż do osiągnięcia przez dzieci pełnoletności. Na czele zakonu stoi siostra Bernadetta, wydawałoby się - kobieta spokojna, cierpliwa i uprzejma. Jak na zakonnicę przystało. Przez wiele lat nikomu nie przyszło do głowy, że to jedynie poza, a za murami zakonu dzieją się rzeczy przerastające ludzkie pojęcie.

Dzieci wychowywane przez siostry skarżyły się na warunki panujące w ośrodku, wątpliwe metody wychowawcze oraz chore relacje utrzymujące się pomiędzy dziećmi - mówiły o tym nauczycielom, ale nikt nie reagował. Nikt nie chciał uwierzyć. A nawet jeśli uwierzył, to twierdził, że o osobach duchownych nie można źle mówić, a co dopiero na nie donosić. I tak toczył się cicho dramat. Aż do momentu, kiedy bez śladu zaginął kilkuletni chłopiec. 

W swoim reportażu Kopińska zebrała wiele historii pochodzących zarówno od wychowanków ośrodka, osób powiązanych z postępowaniem sądowym w tej sprawie, jak i samych zakonnic tam mieszkających i pracujących. Czytając "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie", można odnieść wrażenie, że czyta się thriller, w którym siostra Bernadetta obsadzona jest w roli świetnie skonstruowanego czarnego charakteru. Problem w tym, że to nie fikcja literacka, a fakty; wydarzenia, które rzeczywiście miały miejsce - i to nie, jak mogłoby się wydawać, sto czy dwieście lat wstecz - zaledwie kilkanaście lat temu. 

Tradycyjnie już Kopińska obnaża w swoim tekście nie tylko niezrozumiałą ludzką znieczulicę, problemy natury psychicznej, ale również duże niedopatrzenia w działaniach systemu karnego. Dziennikarka pokazuje również, że nic na tym świecie nie  jest czarne albo białe, i że utarte schematy myślenia często mogą zaprowadzić nas w ślepy zaułek.

czwartek, 29 marca 2018

Muza


Swojego czasu o Jessie Burton i jej "Muzie", a także wcześniejszej "Miniaturzystce", można było przeczytać na każdym blogu z recenzjami książek, a zdjęcia charakterystycznych, pięknych okładek zalewały Instagram. Teraz szum wobec autorki już przycichł, a ja wreszcie sprawdziłam, czy poza piękną okładką "Muza" ma coś jeszcze do zaoferowania.

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _

W "Muzie" przeplatają się dwie narracje - dzieli je mniej więcej trzydzieści lat, w ciągu których Europa zdążyła zmienić się na zawsze. Wcześniejsza opowieść jest obsadzona w Hiszpanii lat trzydziestych, a zatem w czasie tamtejszej wojny domowej, druga natomiast opowiada o Londynie w szóstej dekadzie dwudziestego wieku - zaledwie kilkanaście lat po II wojnie światowej. Obie opowieści poznajemy z punktu widzenia kobiet, które w tamtych czasach przeżywały swoją młodość. To, co je łączy, to z pewnością ogromna siła, talent, chęć decydowania o sobie, ale i potrzeba miłości.

Życie żadnej z bohaterek - choć z innych powódów - nie jest łatwe. Olive Schloss, córka Niemca i Angielki, wychowuje się w bogatej rodzinie, ale silnie odczuwa na swojej skórze nierówność płci. Choć niezwykle utalentowana plastycznie, nie ma dużych perspektyw na rozwój w dziedzinie malarstwa. Jej ojciec, znawca sztuki, do prac swojej córki podchodzi z dużym dystansem. Olive jest świadoma tego, że będąc kobietą, nie ma szans odnieść sukcesu i być niezależna. Odelle Bastien natomiast przyjeżdża do Londynu w poszukiwaniu lepszego życia. Kraina mlekiem i miodem płynąca? Niestety nie. Młodą kobietę czeka rozczarowanie - pochodzi z Trinidadu, co nie umknie nigdy oczom mieszkańców tej metropolii - ciemna skóra to zawsze znak obcości. Odelle marzy o karierze pisarskiej, a jednak tkwi w przyziemnej pracy w sklepie z butami - do momentu kiedy otrzyma posadę maszynistki w niewielkiej galerii sztuki.

Życie obu dziewcząt zmienia się za sprawą obrazu - a właściwie całej ich serii. Rodzinny sekret, ogromny talent tajemniczego malarza - to już brzmi jak dobra intryga. Niezwykłe dzieło sztuki trafia do galerii, w której pracuje Odelle. Od tego momentu dwie narracje zaczynają się scalać, a każda kolejna strona przybliża nas do rozwiązania zagadki.

Poza malowniczymi opisami i bogatym językiem, który idealnie pasuje do artystycznego wydźwięku powieści, "Muza" urzekła mnie swoją nostalgią. Świat, który przedstawiła tutaj Burton, to świat okrutny, brutalny i niesprawiedliwy. A jednak pośród całego tego chaosu i cierpienia, życie toczy swoim naturalnym torem - niebezpieczeństwo wojny nie zabija pragnienia miłości, nie przekreśla ambicji. Serca się łamią, ludzie umierają, ale pozostaje w tej prozie jakieś piękno. Śmierć często przychodzi w ciszy, kiedy wstaje dzień, jasny, ciepły i spokojny. Okrucieństwa często okazują się preludium do nadejścia lepszych chwil.

"Muza" to dobra lektura nie tylko dla fanów sztuki (choć dla tych z pewnością). Przypadnie do gustu także tym, którzy interesują się historią, jak i osobom, którym nieobojętny jest problem nierówności płci czy ras. Burton nie stworzyła powieści wybitnej, ale jednak udało jej się odmalować klimat letniej tęsknoty; autorka zdołała oddać urok pierwszych miłości, jak i pierwszych rozczarowań. Dla mnie ta lektura była słodko-gorzka i chyba te przeciwstawności własnie sprawiły, że zapamiętam "Muzę" na dłużej.

niedziela, 4 lutego 2018

Kredziarz (przedpremierowo)


Zastanawiałam się dłuższy czas, jaką lekturę wziąć ze sobą w podróż Poznań-Kraków. Warunki do spełnienia były następujące: lekka, wciągająca, zapewniająca około ośmiu godzin rozrywki. Tuż przed wyjazdem znalazłam w swojej skrzynce "Kredziarza" i po przeczytaniu opisu z tyłu okładki wiedziałam, że właśnie tę książkę chcę wziąć ze sobą do pociągu.

Już sama okładka wygląda zachęcająco - minimalistyczna, z wyrysowanym kredą wisielcem. Ta prostota chyba właśnie przemówiła do mnie najbardziej, zostawiając poczucie tajemnicy i niepokoju, czegoś makabrycznego. Co jednak z zawartością? Historia rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych: w latach osiemdziesiątych i współcześnie, w 2016 roku. Nie zmienia się natomiast narrator - wydarzenia opisuje Ed, który wraz z grupką przyjaciół pewnego lata dokonuje w lesie przerażającego odkrycia. Tamta traumatyczna chwila powraca trzydzieści lat później, by wreszcie przynieść rozwiązanie.

Ed jest osobą dość specyficzną, zarówno jako dziecko, jak i dorosły. Życie go nie oszczędza - jego tata choruje, mama spotyka się z nienawiścią lokalnej społeczności religijnej ze względu na pracę, jaką wykonuje - a zajmuje się między innymi przeprowadzaniem aborcji. Dach ich domu zostaje niewykończony, bo brakuje pieniędzy, między rodzicami coraz gorzej się układa. A w samym miasteczku dzieje się coraz więcej złego. Im więcej tego zła dookoła, tym więcej zła zaczyna też przytrafiać się Eddiemu.

"Kredziarz" podejmuje kilka ciekawych wątków. Jednym z nich jest z pewnością starcie religii z problemem aborcji i często też ogromnej hipokryzji, którą oddani Bogu przeciwnicy usuwania ciąży wykazują. Kolejnym ważnym zagadnieniem jest alzheimer i spustoszenie, jakie przynosi on ludzkiemu umysłowi. Jeszcze jednym wątkiem jest wykluczenie człowieka ze społeczeństwa tylko na podstawie wyglądu. W tym przypadku mamy do czynienia z nowym nauczycielem, który jest albinosem - jego niecodzienny kolor włosów i skóry powoduje, że to jego mieszkańcy miasteczka chcą widzieć jako winnego zbrodni. 

Z czysto technicznego punktu widzenia, nie ma w "Kredziarzu" niczego nadzwyczajnego. Dialogi nie są złe, ale nie powalają na łopatki (Choć przynaję książce plus za próbę zróżnicowania stylu wypowiedzi przynajmniej niektórych bohaterów). Narracja prowadzona przed Eddiego wygląda tak samo w częściach opisujących jego dzieciństwo, lata nastoletnie i dorosłość. Akurat tutaj oczekiwałabym, że być może coś się zmieni - bogactwo języka, trafność spostrzeżeń - a wychodzi na to, jakby Ed przez calutką książkę pozostawał Eddiem. Po części może to i prawda - choć czterdziestoletni, mężczyzna nadal ma w sobie wiele z dziwacznego, nieporadnego chłopca.

Czy ostatecznie jednak "Kredziarz" sprawdził się jako dobra lektura na podróż? Jak najbardziej, nawet nie wiem, kiedy droga w obie strony mi zleciała. Nie było fajerwerków, ale akcja była wciągająca, kartki same się przekładały. Nie było też zmrożonej krwi w żyłach, choć z pewnością autorce trzeba przyznać, że udało jej się wykreować historię z dreszczykiem.

"Kredziarz" autorstwa C.J. Tudor
Premiera 28.02.2018

Za przedpremierowy egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca


poniedziałek, 1 stycznia 2018

Podsumowanie 2017

Tradycyjnie koniec roku to czas wielkich podsumowań i snucia planów na przyszły rok. Ja, choć nie mam w zwyczaju robić listy postanowień, zwykle lubię postawić sobie na każdy rok jakiś cel czytelniczy. W 2017 roku założyłam, że przeczytam 25 książek (Wykorzystałam do tego funkcję goodreads.com, która działa jako świetne narzędzie motywujące do regularnego czytania). Przy moim dość intensywnym trybie życia to wynik, który jakoś tam mnie satysfakcjonuje. Udało się? Nie do końca, zabrakło mi dosłownie 200 stron! ;)

Standardowo, na mojej liście czytelniczej znalazły się książki lepsze i gorsze, ale z przeczytania wielu z nich naprawdę się cieszę. Na szczególną uwagę zasługują poniższe fakty ;) :

1. Przeczytałam trochę więcej tytułów polskich autorów niż w ubiegłych latach.

Spodobało mi się słynne "Ślepnąc od świateł" (tu link do recenzji) Jakuba Żulczyka i jestem też w połowie "Morfiny" Szczepana Twardocha - wyśmienity kawał prozy, mam nadzieję niedługo tę cegłę dokońćzyć. ;) Perełka tego roku to także "Fanfik" Natalii Osińskiej, bardzo pozytywnie zaskakująca mądra powieść dla młodzieży (klik).



2. Sięgnęłam po literaturę faktu!

Z tego zadowolona jestem najbardziej. Do tej pory stroniłam od tego typu książek, a okazuje się, że robiłam duży błąd. Mam nadzieję, że ten nowy trend czytania reportarzy będę kultywować również w przyszłym roku.

1. "Polska odwraca oczy"
2. "Celibat"



3. Przeczytałam dwie pozycje z mojego stosu hańby!

Wiem, wiem, szkoda gadać. ;) Z całego stosu książek kupionych sto lat temu, a nadal nieprzeczytanych, w tym roku przeczytałam "Slow life" Joanny Glogazy i "Genialną przyjaciółkę" Eleny Ferrante. Obie bardzo przyjemne.



4. Odhaczyłam kilka powieści z "kanonu".

Chciałabym każdego roku poznać kilka klasycznych tytułów. W 2017 przeczytałam trzy ważne i znane powieści: 1. Dracula 2. The Time Machine 3. The Woman in White. Nie dokończyłam "Middlemarch" choć przeczytałam większość i muszę przyznać, że raczej nie planuję wracać do tej prawie 1000-stronicowej cegły. Ważna, "obiektywnie" dobra, ale nie dla mnie.



5. Pozwoliłam sobie przeczytać kilka błahych książek czysto dla przyjemności niskiej rozrywki.

Tę kategorię zdecydowanie wygrywa "Lokatorka". Nie była arcydziełem, bo też nie miała nim być, ale wciągnęła mnie kompletnie.
























Mam nadzieję, że Wasz rok przyniósł Wam wiele ciekawych lektur i tego samego też życzę Wam na rok 2018, który dopiero co się zaczął. Do zobaczenia wkrótce! :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...