poniedziałek, 24 października 2016

Był sobie chłopiec


"Will Freeman ma trzydzieści sześć lat, mieszka w Londynie i nie ma stałej pracy. Wiedzie niefrasobliwy żywot singla, gustuje jednak w samotnych matkach, które, jak mu się wydaje, są wymarzonym ideałem partnerki. Wymyśla więc sobie syna i dzięki temu dostaje się na zebranie grupy rodziców samodzielnie wychowujących dzieci. Tam poznaje Marcusa - dziwacznego dwunastolatka, który ma problemy w szkole i w domu. Co wyniknie z tego spotkania tak różnych osobliwości?"

/Wydawnictwo Zysk i S-ka/

BYŁ SOBIE BANANOWY CHŁOPIEC...

... i pewnego razu spotkał drugiego chłopca, który wywrócił jego życie do góry nogami. A tak naprawdę, ten bananowy chłopiec wcale nie był chłopcem, a dorosłym, prawie czterdziestoletnim mężczyzną. Will, bo tak mu na imię, wymknął się standardom, do których muszą dopasować się dorośli ludzie. Nie pracuje, nie ma obowiązków, nie potrafi utrzymać poważnego związku... Jest modny, wie, co jest na topie, znajduje sobie całą masę rozrywek, ale i mnóstwo wymówek, które jakoś odwiodą jego myśli od poczucia bezsensu i samotności. Z jednej strony mogłoby się wydawać, że jego życie to wymarzony scenariusz dla każdego z nas: ma być łatwo i przyjemnie. Szybko jednak okazuje się, że ta idylla ma swoje wady. Kiedy przychodzą Święta Bożego Narodzenia, Will desperacko poszukuje sposóbów, by podtrzymać swój chłód i dystans do wszystkiego dookoła. Tylko dzięki takiej masce udaje mu się być względnie szczęśliwym.

Will nie jest jedynym chłopcem w tej powieści - równie ważnym bohaterem jest Marcus, dwunastolatek, który dopiero co przeprowadził się z mamą do Londynu. Jego rodzice rozwiedli się jakiś czas temu, a matka zmaga się z depresją. Marcus nie jest zwykłym dzieckiem i łatwo to zauważyć. Kiedy zaczyna szkołę w nowym mieście, dzieciaki szybko pokazują mu, jak bardzo jest od nich inny. Marcus wszystko ma nie na miejscu: buty, fryzurę, zainteresowania. Nie wpasowuje się w tłum, bo nie wie jak to zrobić, ani nawet tego nie chce. Jego życie komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy pewnego dnia wracając do domu ze spotkania klubu samotnych rodziców, zastaje swoją mamę tuż po próbie samobójczej. 

Dopiero w tym momencie losy Willa i Marcusa tak naprawdę się krzyżują, jako że Will wstępuje do klubu samotnych rodziców, żeby poznać jakąś atrakcyjną matkę, która łatwo ulegnie jego urokowi (kto by się przejmował, że jego "dziecko" jest wyimaginowane, na potrzeby sytuacji). Dołączając się do Marcusa i jego opiekunki, Will widzi, że sytuacja w domu chłopca nie wygląda najlepiej. Żaden z nich jednak nie podejrzewa, że lada moment zaczną być dla siebie nawzajem tak ważni. Dwóch chłopców, jeden dwunastoletni, drugi - trzydziestościolatek, a jednak ta mieszanka działa i z dnia na dzień coraz bardziej zmienia ich życie.

Hornby osadza swoją historię w latach 90., gdzie w radiu słychać kultową dziś Nirvanę, a nastoletni fani grunge'u opłakują samobójstwo Kurta Cobaina. Pośród klasyków popkultury tamtego stulecia dzieje się historia Willa i Marcusa, opowiedziana lekko, ale z pewnością nie bez znaczenia. Choć autor często pisze dowcipnie i z przymrużeniem oka, wydarzenia, które przybliża czytelnikowi, to obraz zagubienia, depresji, samotności i społecznego wykluczenia. Tytułowy chłopiec w tej książce to zarówno Marcus, jak i Will. Choć dzieli ich tak wiele lat, ich problemy zdają się być swoim lustrzanym odbiciem. Jeden i drugi wymknął się kategoriom swojego przedziału wiekowego, choć każdy z nich w skrajnie różną stronę, żaden z nich nie pasuje i nie robi tego, czego społeczeństwo od niego oczekuje. Choć osobno są nieporadni, to razem tworzą zgrany duet i zaczynają uczyć się od siebie.

"Był sobie chłopiec" to książka niewielkich rozmiarów, którą czyta się błyskawicznie. Niesie za sobą sporą dawkę nostalgii - za czasami, które były dobre i jedyne w swoim rodzaju, ale dawno już minęły (chlip, Cobain, chlip!), za młodzieńczą beztroskością, za buntem. Jest to historia, która zarazem jest wesoła i smutna. Nie zmieniła mojego życia, nie uważam Hornby'ego za wybitnego pisarza, ale i tak myślę, że spisał się dobrze. Udało mu się uchwycić sporo detali, na które zwykle nie zwracamy uwagi, i trafnie je opisać. A przy tym jeszcze opowiedział o niezrozumieniu, a to jest temat zawsze aktualny. I jak widać na przykładzie tej historii, może dotknąć każdego, nieważne ile ma się lat.

poniedziałek, 17 października 2016

Trupia farma























"Zapraszamy w leśne ostępy Tennessee. Na niewielkim obszarze leżą tu ludzkie zwłoki: zakopane w ziemi lub zanurzone w wodzie, zatopione w bagnach oraz ukryte w bagażnikach samochodów. To słynna Trupia Farma, wyjątkowy projekt naukowy Billa Bassa, który bada, co dzieje się z ludzkimi ciałami po śmierci, gdy natura bierze sprawy w swoje ręce."

/Wydawnictwo Znak/


GOTOWANE KOŚCI I INNE KRYMINALNE KĄSKI

"Trupia farma" Billa Bassa jest znana wielbicielom kryminalistyki i kryminałów nie tylko jako dość upiorny ośrodek badawczy w Knoxville, ale także jako książka, która opowiada o powstaniu oraz rozwoju jedynego takiego miejsca, gdzie prowadzone są badania nad rozkładem ludzkiego ciała. Wśród moich znajomych ta pozycja jest obowiązkową lekturą, dlatego ucieszyłam się, kiedy i mnie nadarzyła się okazja, żeby tę książkę przeczytać. No bo czy ta urokliwa czaszka z kwiatkiem w zębach na okładce nie zapowiada fascynującej lektury?

Historia opowiedziana przez Billa Bassa, założyciela Trupiej Farmy, została spisana przez Jona Jeffersona w kilku niedługich rozdziałach. Właściwie prawie każdy rozdział można przeczytać samodzielnie, jako że książka składa się z niejako odrębnych historii. Na samym początku czytelnik dowiaduje się co nieco na temat początków kariery doktora Bassa, kiedy to naukowiec zajmował się odkopywaniem grobów Indian Północnoamerykańskich i w ten sposób próbował zaobserwować prawidła rządzące ciałem ludzkim po śmierci. Choć wstęp bardziej przypomina archeologię, niż kryminalistykę, akcja "właściwa" szybko zajmuje miejsce w blasku reflektorów i zaczyna się prawdziwa zabawa.

Bass opisuje swoje doświadczenia na przykładach ciał i szkieletów, z jakimi przyszło mu pracować podczas swojej wieloletniej kariery. Oprócz technicznej wiedzy, dzieli się z czytelnikiem szerszą historią dotyczącą ofiary i sprawcy, przedstawia zarówno tło, jak i późniejsze wydarzenia. Po części więc książka przypomina zbiór opowiadań z wątkiem kryminalnym. Historie te są dość ciekawie i lekko skonstruowane, czyta się je bardzo szybko, ale co mnie zaskoczyło, nie są wcale przerażające. Choć wydarzenia, które Bass przywołuje, mogłyby z pewnością zmrozić krew w żyłach (gwałty, podpalenia, gotowanie, krojenie czy mielenie kości), to sposób, w jaki założyciel Trupiej Farmy je opowiada, często bywa dowcipny i raczej nie sprawi, że nie będziemy mogli zasnąć w nocy.

Inną sprawą jest natomiast to, jak wrażliwy ma się żołądek. Jeśli brzydzi was wszystko, co związane jest z ranami, robakami czy kośćmi, mogę tę książkę odradzić od razu. Dla mnie jednak opowiadania doktora Bassa były wciągające - do tej pory nie wiedziałam na przykład, że ludzie ciało może przekształcić się w prawie nagi szkielet w ciągu zaledwie dwóch miesięcy, albo że u zabitego człowieka najpierw zniknie twarz, bo to ją robaki lubią zjadać najbardziej.

Nie odbierając "Trupiej farmie" uznania za ciekawe historie i przystępnie przedstawione techniczne fakty, muszę jednak przyznać, że chwilami sam Bill Bass trochę mnie irytował. Jasne, należy mu się chwała za wprowadzenie tak innowacyjnych badań nad ludzkim rozkładem, które pomogły w rozwiązaniu wielu śledztw w sprawie morderstw, a zatem w sprawieniu, by sprawiedliwości stało się zadość. Nie podobał mi się jednak styl, w jakim doktor opowiadał o swoich sukcesach. Nieustannie podkreślał swoje zasługi, tak jakby książka ta miała być utworem pochwalnym na jego cześć, żeby nie powiedzieć: zbiorem przechwałek. Mnie interesowały zbrodnie i ofiary, a nie sukcesy doktora i jego dzieci.

Momentami również drażniło mnie to, jak wiele powtórzeń pojawia się w tej książce. Jeśli w jednym rozdziale dowiem się, jak dokładnie można odczytać wiek kobiety mając do dyspozycji jedynie jej kość łonową, nie potrzebuję czytać o tym jeszcze dwa czy trzy razy w kolejnych rozdziałach. Za każdym razem, kiedy natykam się na taki mankament w książce, mam wrażenie że a) ani autor, ani redaktor nie przeczytał dokładnie książki, by mieć pewność, że jest spójna, b) autor uważa czytelnika za idiotę z pamięcią złotej rybki.

Tak czy inaczej, "Trupią farmę" czyta się błyskawicznie i można się z niej sporo ciekawych rzeczy dowiedzieć. Myślę, że spodoba się każdemu wielbicielowi kryminałów, choć z pewnością nie obsypałabym tego tytułu ochami i achami. 



poniedziałek, 10 października 2016

Urodzinowy stosik


Chyba lepszego miesiąca na obchodzenie urodzin nie mogłabym sobie wymarzyć. Październik to oficjalny początek sezonu na książkę&kocyk, w związku z czym dzień mojego starzenia się dostarcza moim bliskim okazji do sprawienia mi paru egzemplarzy, które idealnie wpasują się w moje czytelnicze potrzeby na jesień. W tym roku było wyjątkowo obficie!

Każda z powyższych pozycji okazała się absolutnie trafiona, a dwie wybrałam sobie sama (jedną z nich nawet kilka razy już prawie sama sobie kupiłam, haha!). Z wyjątkiem klasycznego "Middlemarch", wszystkie te tytuły są aktualnie zachwalane wszędzie dookoła i naprawdę chciałam je mieć, żeby wyrobić sobie własne zdanie co do ich fenomenu. Pojawiło się w mojej kolekcji zatem trochę literatury obyczajowej ("Ósme życie" i "Genialna przyjaciółka"), uwielbiany ostatnio Remigiusz Mróz i jego "Kasacja", a także "Slow life", poradnik autorstwa Asi Glogazy, którą znam z bloga Style Digger i bardzo lubię. "Slow" to na pewno nie przymiotnik, którym mogłabym opisać swoje życie, dlatego myślę, że ta książka może mi się bardzo przydać w drodze do przystopowania i znalezienia czasu na coś innego poza studiami i pracą.

Które z powyższych tytułów macie lub już czytaliście? Co polecacie na początek? :) Mam tyle możliwości, że sama nie wiem, na co się zdecydować, a wszystko kusi!


Poza książkami przybyło mi jeszcze kilka innych rzeczy. Moja dusza dziecka radowała się też niesłychanie, kiedy dostałam w prezencie moją wymarzoną chmurkę z Ikei! ;) Oczywiście cała reszta podarunków również jest piękna! Załapałam się jeszcze na dwie waniliowe świeczki - myślę, że będą idealnym dopełnieniem wieczorów z książką.


poniedziałek, 3 października 2016

Skalpel
























"Przed rokiem Jane Rizzoli doprowadziła do aresztowania psychopatycznego mordercy – Chirurga – który za cel obierał samotne kobiety. Teraz zostaje wezwana do niewielkiej miejscowości pod Bostonem, aby przyjrzeć się sprawie, która łudząco przypomina zabójstwa Chirurga. Jej domniemany sprawca jest jednak pilnie strzeżony. Czy aby na pewno? Może kraty więzienia nie są tak mocne, by oprzeć się skalpelowi psychopaty?"


/Wydawnictwo Albatros/


POWRÓT BESTII


Tess Gerritsen odkryłam jakieś pięć czy sześć lat temu. Pamiętam, że te początki były dla mnie prawdziwą bombą, czytadłowym objawieniem. Kiedy już przeczytałam tyle kryminałów, że wszystkie zaczęły być dla mnie oklepane i mało ekscytujące, pojawiła się Tess Gerritsen z jej thrillerami medycznymi, które sprawiły, że nie poszłam spać, dopóki nie dokończyłam książki. Po tych pięciu latach wróciłam do korzeni i sięgnęłam po drugą część cyklu o Jane Rizzoli, której wcześniej jakimś cudem nie przeczytałam. (Zmiana była taka, że tym razem zdecydowałam się przeczytać Gerritsen w oryginale.)

"Skalpel" wiąże się bezpośrednio z poprzednim tomem serii, dlatego ciężko napisać coś o nim tak, żeby nie zaserwować samych spojlerów. Znów spotykamy Jane Rizzoli, policjantkę niezwykle energiczną i pełną wiary w to, że pomimo swojej kobiecości może iść ramię w ramię z mężczyznami, którzy bez dwóch zdań dominują w środowisku jej pracy. Tym razem jednak zadanie jest podwójnie trudne, bo chcąc zachować kamienną twarz, Rizzoli musi rozprawić się z wciąż żywymi wspomnieniami zeszłorocznego śledztwa, w trakcie którego prawie straciła życie. Koszmary tamtych chwil wracają do niej każdej nocy. Gwoździem do trumny okazuje się odkrycie, że elementy serii zabójstw, którą teraz Rizzoli bada, bardzo przypomina modus operandi Chrirurga, jej oprawcy.

Wszyscy dookoła obchodzą się z Rizzoli jak z jajkiem. Wydaje się im oczywiste, że skoro kobieta w zeszłym roku prawie zginęła z rąk Chirurga, teraz powinna odsunąć się od śledztwa, bo będzie to dla niej zbyt trudne, zbyt osobiste. Nic nie rozwściecza Rizzoli tak bardzo, jak właśnie traktowanie jej jak słabej i strachliwej dziewczynki. Stanowczo zaprzecza insynuuacjom, jakoby miała problemy psychiczne. Na przekór kolegom po fachu, policjantka zagryza zęby i brnie w śledztwo, chcąc pokazać im, że nie jest ani trochę mniej samodzielna od nich i potrafi sama o siebie zadbać, choć tak naprawdę w duszy drży z przerażenia i nieustającego poczucia zagrożenia.

Bardzo lubię tę niezależność i kobiecą siłę Jane Rizzoli. Autorce należy się słowo uznania za to, że promuje feministyczne wartości i pokazuje, że dziewczyna może być tak samo dobrym policjantem jak i facet. W kryminałach nieczęsto można spotkać kobiety w roli głównych bohaterek. U Gerristen, oprócz tego, że to kobiety najczęściej są ofiarami, to także kobiety "kopią tyłek" oprawcom. Nie myślcie jednak, że autorka jest feministką, która w dodatku jeszcze nienawidzi mężczyzn. Skąd! Tu po prostu chodzi o partnerstwo. Rizzoli w tej części cyklu przeżywa także moment słabości spowodowany pojawieniem się na horyzoncie pewnego atrakcyjnego osobnika płci męskiej. I choć ten wątek wydawał mi się ciut oczywisty, to i tak miło było zobaczyć, że Rizzoli przejawia też jakieś uczucia poza dumą i wściekłością.

Niestety jednak, podczas lektury "Skalpela" nie doznałam takich uniesień, jak kiedyś, kiedy czytałam Tess Gerritsen. Nie wiem, czy to za sprawą trochę wolniejszego tempa książki, czy po prostu coś się we mnie zmieniło jako czytelniczce. Fakt, tutaj wydarzenia aż tak bardzo nie pędzą jak w innych książkach autorki, które pamiętam. Sporo uwagi zostaje poświęcone Rizzoli i jej przemyśleniom na temat Chirurga oraz jego nieoczekiwanego powrotu zza kratek, ale też pojawiają się fragmenty, które pozwalają wniknąć wgłąb myśli samego Chirurga. I to właśnie te drugie najbardziej nęcą, ale i przerażają. Autorka wodzi czytelnika za nos, dając mu złudzenie, że motywacje działań takiej bestii można zidentyfikować, a nawet zrozumieć.

To, że tym razem było bez fajerwerków, nie znaczy w żadnym wypadku oczywiście, że nie sięgnę po pozostałe książki tej pisarki, które jeszcze zostały mi do przeczytania. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że niedługo kolejny tytuł Gerritsen wpadnie mi w ręce.

***

Moją dawną i entuzjastyczną recenzję "Chirurga", czyli pierwszej części cyklu Rizzoli&Isles, przeczytacie na moim starym blogu lub na lubimyczytać. Zapraszam!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...