poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Wołanie kukułki


"Ciało supermodelki Luli Landry zostaje znalezione pod oknem balkonu jej londyńskiej rezydencji. Policja stwierdza samobójstwo, ale brat celebrytki w to nie wierzy, dlatego zatrudnia prywatnego detektywa, Cormorana Strike’a.

Strike jest weteranem wojennym, podczas służby w Afganistanie ucierpiał i fizycznie i psychicznie. Ma kłopoty finansowe i właśnie rozstał się z kobietą swojego życia. Sprawa Luli jest dla niego szansą na odbicie się od dna, ale im bardziej detektyw wikła się w skomplikowany świat wyższych sfer, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo."

/Wydawnictwo Dolnośląskie/


JAK NA KRYMINAŁ PRZYSTAŁO


Kiedy J.K. Rowling wydała ostatni tom Harry'ego Pottera, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Pieniędzy autorka miała tyle, że nie musiała raczej martwić się o spokojną starość, a za tym żerować na sukcesie serii o młodym czarodzieju i próbować dopisywać kolejnych części. Ku zaskoczeniu wielu, jej kolejną publikacją był "Trafny wybór", pozostający w nurcie powieści obyczajowych (oraz na mojej liście "Do przeczytania"). A potem długo nic. Trochę później krytycy, jak i czytelnicy podnosili brew ze zdziwienia po lekturze "Wołania kukułki", rzekomego debiutu pisarza o nazwisku Galbraith. Nie zajęło im długo rozszyfrowanie, kto naprawdę stał za sukcesem tego znakomitego kryminału. Nikt inny, jak pani Rowling we własnej osobie, gotowa spróbować swoich sił w zupełnie nowym gatunku.

O dobrych książkach zawsze trudno mi coś powiedzieć - bo ile można lać lukru. W przypadku "Wołania kukułki" trudno jest powiedzieć coś oryginalnego, ale z pewnością można stwierdzić, że jest to kryminał z krwi i kości. Sam początek książki to małe trzęsienie ziemi - Lula Landry, top modelka, piękna, bogata i mająca przed sobą świetlaną karierę, wyskakuje z balkonu. Ginie na miejscu. Policja zakłada, że było to samobójstwo, jednak zbyt wiele rzeczy wskazuje na to, że Lula nie chciała wcale żegnać się z życiem. Ta sprawa spada (sic!) z nieba Cormoranowi Strike'owi, który potrzebuje dobrego śledztwa, żeby utrzymać swoje podupadające biuro detektywistyczne. 

Sama postać Cormorana to dla mnie wzór dobrego konstruowania postaci. Strike ma niecodzienną przeszłość. Zanim otworzył własne biuro detektywistyczne, przebywał w Afganistanie, gdzie w wyniku wypadku stracił jedną nogę. Pomimo tego, układało mu się jak dotąd chociaż życie prywatne: mieszkał ze swoją piękną i odnoszącą sukcesy dziewczyną. Wszystko jednak zaczęło się psuć i jego z związek z Charlotte zakończył się z fajerwerkami, tym samym zmuszając Cormorana do zamieszkania we własnym biurze. Cóż, kiedy nie ma się gdzie pójść, nawet podłoga okazuje się dostatecznie wygodnym miejscem do spania. Jakby tego było mało, na głowę zwaliło mu się jakieś młode dziewczę z agencji pracy tymczasowej. Robin dopiero co się zaręczyła i choć ślub zaprząta jej głowę, dziewczyna z energią przystępuje do stawiania biura na nogi.

Cormorana nie stać na utrzymanie asystentki, więc jasnym jest, że Robin niedługo odejdzie. Szybko jednak okazuje się, że śledztwo jest skomplikowane na tyle, że każda pomoc się przyda. Inicjatywa Robin często wykracza poza porządkowanie papierów i wkrótce razem ze Strikiem zaczynają tworzyć zgrany zespół. Rowling genialnie zestawiła ze sobą dwie tak różne osobowości - mrukliwego i zdecydowanego Cormorana z uroczą, ale entuzjastyczną i obdarzoną niemałą inteligencją interpersonalną Robin. 

To, co zasługuje na duży plus, to z pewnością język, jakim posługuje się tu Rowling. Książkę czytałam w oryginale, więc nie mogę odnieść się do jakości polskiego tłumaczenia, ale angielska wersja nie pozostawiała nic do życzenia. Zdania były pięknie zbudowane, słownictwo zróżnicowane. Podobało mi się to, że każda z postaci miała "swój" język. Mieszkańcy ubogich dzielnic mówili typowym dla nich dialektem, inaczej wypowiadał się surowy Strike, czy bywalczynie najmodniejszych knajp i klubów w Londynie. Język postaci wpłynął na mój odbiór całości powieści jako ukazującej wiarygodny i nieoczywisty często świat.

Rowling zdecydowała się skierwać śledztwo w realia najbogatszych mieszkańców stolicy. Prowadząc śledztwo, Cormoran zagląda na plan sesji zdjęciowej i wychodzi do modnych klubów. Patrzy jak leje się alkohol, zauważa kolejne romanse i zdrady, podsłuchuje ploteczki. Świat celebrytów jest tu odmalowany (jak mniemam) wiernie i barwnie. Tym samym, dla mnie to coś nowego w kryminale - dotąd nie natknęłam się na wiele takich, które traktowałyby o zabójstwie sławnej osoby.

Próbowałam się zastanowić, co nie podobało mi się w "Wołaniu kukułki" i nie wpadłam na nic poza tym, że nie była to książka, którą czytałam z zapartym tchem. Niemniej, historia porządnie mnie wciągnęła i zdążyłam się związać z Cormoranem oraz Robin na tyle mocno, że tupię już nóżką ze zniecierpliwienia w oczekiwaniu na moment, kiedy druga część wpadnie w moje ręce. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Zamek z piasku, który runął


"Dwie ciężko ranne osoby zostają przywiezione do izby przyjęć szpitala Sahlgrenska w Goeteborgu. Jedną z nich jest Lisbeth Salander, poszukiwana listem gończym i podejrzana o podwójne morderstwo. Jest w ciężkim stanie, ma ranę postrzałową głowy, musi natychmiast być operowana. Druga osoba to Alexander Zalachenko, starszy mężczyzna, któremu Salander zadała cios siekierą."
/Wydawnictwo Czarna Owca/

WISIENKA NA TORCIE

Doskonale pamiętam jedną z lekcji w moim liceum (kiedy to było, haha!), w trakcie której polonistka pokazała nam drugi tom Millennium i powiedziała, żebyśmy nigdy w życiu nie sięgali po tę książkę. Zapewniła nas, że jest to chłam pokazujący najgorsze upodlenie kobiety i lektura na jeden wieczór. Do teraz zastanwiam się, czy ta kobieta robiła sobie z nas żarty. 

"Zamek z piasku, który runął" to ostatnia książka autorstwa Stiega Larssona i w pewnym sensie także zakończenie trylogii Millennium (Co prawda cykl doczekał się kontynuacji, ale jest dziełem innego pisarza), co dla wielu fanów serii jest ciosem prosto w serce. Tutaj rozwikłają się ostatnie zagadki, które Larsson przez prawie 800 stron rozpisuje, tworząc niesamowicie wciągającą i barwną opowieść sensacyjną. Dla mnie, w odróżnieniu od mojej polonistki, nie była to lektura na jeden wieczór z racji gabarytów, ale uznam to jedynie za plus - autor serwuje nam historię pełną detali, które pozwalają naprawdę zagłębić się w wydarzenia i zżyć się z bohaterami. 

Myślę, że tych, którzy zaczęli czytać Millennium, nie trzeba specjalnie zachęcać do sięgnięcia po kolejne części. Niemniej jednak, gdyby ktoś takiej zachęty potrzebował, ja chętnie nią służę. "Zamek z piasku (...)" klimatem różni się znacznie od pierwszej części cyklu. Nie mamy tu do czynienia z mroczną, wywołującą ciarki na skórze tajemnicą, a ze skandalem politycznym na skalę, jakiej Szwecja do tej pory nie doświadczyła. Sprawa przestaje dotyczyć jednostki, a staje się interesem całego państwa, ponieważ na jaw zaczynają wychodzić zgrzyty w służbie bezpieczeństwa. Afera angażuje policję i dziennikarzy, którzy próbują za wszelką cenę zdemaskować tych, którzy postępują wbrew konstytucji.

Larsson udowadnia po raz kolejny, że jest mistrzem intryg. Poza tym, świetnie kreuje swoich bohaterów. Postaci są złożone, zbudowane z krwi i kości. Mikael Blomkvist, jeden z głównych bohaterów, to wredny dziennikarz, który nie powstrzyma się przed niczym, żeby dążyć do ujawnienia prawdy. Jest genialny w swoim fachu, ale gorzej idzie mu w życiu prywatnym, jako że nie potrafi zaangażować się w związek, traktując kobiety jako przygody, a nie materiał na dłuższą relację (przy tym jednak nie można mu odmówić szacunku do płci pięknej). Po męskiej stronie barykady znajduje się też cała masa czarnych charakterów, brutalnych typów, ale i zakompleksionych nieudaczników czy niezbyt lotnych policjantów. Poza plejadą ciekawych męskich postaci, u Larssona niezwykle ważne są kobiety. Czapki z głów dla autora za skonstruowanie tak wielu silnych i niezależnych postaci kobiecych. Jedną z nich jest Erika Berger, która w tej części bardziej niż dotychczas udowadnia, jak twardą ma rękę w pracy i jak wiele potrafi przejść. Dodatkowo w grze pojawia się Monika Figuerola, niezwykle wysportowana, silna i mądra, przewyższająca niejednego mężczyznę zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. Oczywiście największą rolę odgrywa tu i tak Lisbeth Salander, kultowa postać serii Millennium. Lisbeth konsekwentnie przeczy wszystkim kobiecym sterotypom, i choć ma metr pięćdziesiąt i figurę małej dziewczynki, jest silniejsza niż niejeden umięśniony łotr i bez zmian figuruje na samym szczycie moich ulubionych postaci literackich.

Moja polonistka stwierdziła, że cykl Larssona to gorsza kategoria literatury i ucieleśnienie poniżenia kobiety. Moje wrażenie po przeczytaniu trzech części jest wręcz przeciwnieństwem tego osądu. Nigdy wcześniej nie trafiłam na książkę, w której autor tak bardzo potępiłby mężczyzn za ich nienawiść wobec kobiet, poniżanie i wykorzystywanie seksualne, jednocześnie tak wyraźnie podkreślając ile niezależnych i silnych kobiet jest na świecie. Jedyny wniosek, który mogę wyciągnąć z tej wątpliwej rekomendacji mojej nauczycielki jest taki, że chciała wykorzystać metodę na zakazany owoc. Na mnie "Nie czytajcie tego pod żadnym pozorem!" zadziałało błyskawicznie. Przeczytałam, połknęłam wręcz i nie żałuję. 

Wszyscy już rozpaczali nad tym, jaka to szkoda, że na "Zamku z piasku (...)" kończy się Millennium. Porozpaczam także ja. Niemniej, na półce już czeka na swoją kolej "Co nas nie zabije", czyli kontynuacja cyklu autorstwa Davida Lagercrantza. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Tajemnice Windsorów


"Czy powszechnie lubiani William, Kate i ich dziecko uratują monarchię?

Czy tron po Elżbiecie II przejmie jej syn Karol, zwany złośliwie Karolem III Ostatnim, czy ukochany wnuczek królowej? Czy poddani nadal zechcą płacić 62 pensy rocznie za przyjemność oglądania tej jedynej w swoim rodzaju „opery mydlanej”?"
/Wydawnictwo Marginesy/

ŻYCIE NA GORĄCO

Z racji tego, że studiuję anglistykę, brytyjska rodzina królewska mnie interesuje i nawet odczuwam coś na miarę rorzewnienia, kiedy pomyślę sobie o Elżbiecie II wystrojonej w garsonki o niecodziennych kolorach i śmieszne kapelusiki. Urocza z niej w koncu babcia (choć pewnie bliscy nie użyliby pod jej adresem epitetu "urocza"). Nigdy jednak nie przeczytałam żadnej książki na temat monarchii panującej w Zjednoczonym Królewstwie, co z całą pewnością jest godne potępienia - dlatego też sięgnęłam po "Tajemnice Windsorów", bo jako pierwsze wpadły mi w ręce.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać, jako że wcześniej nie słyszałam ani o autorze, Marku Rybarczyku, ani o samej książce, dlatego podeszłam do lektury bez żadnych oczekiwań czy uprzedzeń. Właściwie już na wstępie dowiadujemy się, że nie będzie to lektura "na poważnie", a raczej zbiór ciekawostek o rodzinie królewskiej z przymrużeniem oka. Nie znajdziemy tu odnośników do bibliografii (co dla jednego może być plusem, a dla drugiego minusem), a styl pisania odbiega znacznie od akademickiego. Nadal w porządku, nie każda książka o historii czy kulturze musi od razu być cegłą przepełnioną zdaniami długimi na pół strony i cytatami. Niemniej jednak, momentami ma się wrażenie, że pan Rybarczyk, choć wyposażony w doświadczenie w dziennikarstwie, miewa problemy ze spójnością narracji, a język, którym się posługuje, nie zasługuje na piątkę.

Jeśli chodzi o samą treść, w sumie nie jest źle. Dla żółtodziobów w dziedzinie "Tajemnice Windsorów" pewnie okażą się ciekawym wstępem. Rybarczyk nie skupia się tu na monotonnej historii. Jego obiektem zainteresowania są ploteczki i przewinienia członków rodziny królewskiej. Brzmi kusząco? Pewnie, że tak, tym bardziej, że pikantnych faktów o monarchii się nie opowiada. Kiedy więc pomyśli się, że darzona miłością i szacunkiem narodu królowa Wiktoria miała ogromne libido, a wielu diuków i książąt angażowało się w związki z przedstawicielami obu płci, uczestniczyło w imprezach, gdzie główną atrakcją były "panie do towarzystwa" i morze alkoholu, a niektórzy z monarchów sympatyzowali z Hitlerem, można się przeżegnać. Ale taka też ludzka natura, że lubimy słuchać o grzeszkach innych. Szczególnie, kiedy chodzi o tych z wyżyn drabiny społecznej.

Rybarczyk opowiada o Windsorach lekko i przez większość książki dość wciągająco. Nie sposób jednak nie skrzywić się na parę porządnych mankamentów opowieści. To, co najbardziej mnie drażniło, to niedociągnięcia w samej narracji. Autorowi zdarza się powtarzać kilka razy jedną ciekawostkę (np. Elżbieta II i jej nietoperze) w dość niedużym odstępie. Nasuwa się pytanie: czy pisarz sądzi, że czytelnicy mają problemy z pamięcią, czy może sam nie bardzo wie, co napisał w poprzednim rozdziale? Nawet jeśli zdarzyło mu się zapomnieć, że właściwie to samo napisał 15 stron wcześniej, sądzę, że zadaniem wydawnictwa było takich drzazg się pozbyć. Nikt nie chce czuć się jak kretyn. Albo mieć wrażenie, że czyta szkolny podręcznik, gdzie ważna informacja powtarzana jest co kilka stron. Kolejnym zgrzytem były nieścisłości w faktach, które przedstawił autor. We fragmentach poświęconych Wallis Simpson raz czytamy jedno, a zaraz potem coś, co właściwie zaprzecza wcześniejszemu stwierdzeniu (Nie będę zdradzać szczegółów ;)). Nie jestem pewna, czy to kwestia chęci przedstawienia różnych wersji plotek na temat pani Simpson, czy znów jakieś niedopatrzenie, ale życzyłabym sobie, żeby zostało to jakoś wyjasnione. Bo czytam, a nie wiem co czytam.

Nie zaprzeczę jednak, że czytałam "Tajemnice Windsorów" z zainteresowaniem i spędziłam z tą książką parę przyjemnych i zabawnych chwil. Było to trochę jak czytanie Pudelka, przyznaję, ale właściwie nie ma nic złego w tym, żeby raz na jakiś czas poczytać sobie ploteczki. Plus całej sytuacji jest taki, że mam teraz ochotę sięgnąć po bardziej wiarygodną i rzetelniej skonstruowaną lekturę na temat dynastii Windsorów (Pewnie na pierwszy rzut obstawiłabym Dianę), skoro jaki taki obraz całości już mam. Można przeczytać.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Charlie


"Książka ma formę listów pisanych do nieznanego przyjaciela przez nastolatka imieniem Charlie, nieśmiałego i wycofanego, choć niezwykle inteligentnego i wrażliwego ucznia pierwszej klasy liceum w Pittsburgu. Chłopak pisze o swoich pierwszych miłosnych doświadczeniach, relacjach w rodzinie, narkotykach i akceptacji."
/Wydawnictwo Remi/


DROGI PRZYJACIELU


Zazwyczaj twardo trzymam się zasady: najpierw książka, potem film. W przypadku "Charlie'go" wyszło jednak na to, że obejrzałam ekranizację, zanim zdołałam zdobyć egzemplarz książki. Właściwie ten genialny obraz z Loganem Lermanem, Ezrą Millerem i Emmą Watson widziałam aż trzy razy, przez co śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów. Jako że szczegółów ekranizacji już nie pamiętam, a powieść, na której bazuje film dopiero niedawno zasiliła szeregi mojej biblioteczki, z chęcią wróciłam do świata nastoletniego Charlie'go i jego przyjaciół.

"Charlie" (wciąż boli mnie to polskie tłumaczenie tytułu) to zbiór listów, które tytułowy bohater wysyła do anonimowego przyjaciela. Piętnastoletni chłopak jest specyficzny. Cichy, nad wyraz wrażliwy, nie ma przyjaciół, odkąd jego najlepszy kolega, Michael, popełnił samobójstwo. Ta trauma pogłębiła problemy psychiczne Charlie'go, który teraz musi stawić czoła nieznanej, zupełnie nowej rzeczywistości - lada moment nadejdzie pierwszy dzień nowej szkoły. Choć nastolatkowi nie jest łatwo się odnaleźć w tym otoczeniu, jego ratunkiem okazuje się para przyszywanego rodzeństwa, starsi od niego o kilka lat Sam i Patrick. To z nimi i dzięki nim Charlie odkryje uroki i pułapki dorastania. Wypali pierwszego papierosa, posmakuje alkoholu, pójdzie na randkę i zakocha się, choć nie z wzajemnością. To, co jednak jest dla Charlie'go najważniejsze w całym tym procesie dojrzewania, to fakt, że po raz pierwszy chłopak zaczyna być aktywnym uczestnikiem swojego życia. Nie tylko obserwuje, ale i sam przeżywa kolejne doświadczenia.

Dla ludzi, którzy go nie znają, Charlie jest dziwakiem. Dla mnie był jednak mądrym i wrażliwym młodym człowiekiem, którego ciepło nie przestawało mnie zaskakiwać. Chbosky wykreował bohatera wielopłaszczyznowego i pozwolił czytelnikowi śledzić jego rozwój krok po kroku. To, jak Charlie się zmienia, widać ciekawie poprzez styl, jakim nastolatek posługuje się przy pisaniu listów. Pierwsze strony wypełniają proste, niezłożone zdania, jednak im dalej, tym bardziej widać, jak Charlie płynnie opowiada o tym, co się u niego dzieje, jak trafnie zwraca uwagę na szczegóły, które mają spore znaczenie i błyskotliwie ilustrują uczucia czy społeczne mechanizmy. Dlatego choć początek książki może wydawać się niespecjalnie fascynujący, narracja Charlie'go szybko staje się coraz bardziej wciągająca. 

Stephen Chbosky w swojej książce obarcza głównego bohatera niemałym bagażem emocjonalnym, którego początki sięgają wczesnego dzieciństwa Charlie'go. Opisuje to jednak w nieoczywisty sposób, ponieważ osoba, która jest winna prawdopodobnie najgorszych i najbardziej traumatycznych doświadczeń w życiu chłopca, uosabia też wszystko, co Charlie najbardziej ceni sobie w drugim człowieku. Podobało mi się to, że poprzez taki obrót sytuacji Chbosky pokazuje traumę jako zjawisko złożone, a nie czarno-białe. Podobnie na pochwałę zasługuje to, jak Charlie radził sobie z prześladującym go od dzieciństwa problemem - nie wybrał nienawiści, a wybaczenie i optymizm, które razem pozwoliły mu funkcjonować normalnie w świecie, który co rusz stawiał przed nim kolejne wyzwania.

Pomimo trudnych tematów pojawiających się w książce, "Charlie" to dla mnie ciepła lektura, która zabrała mnie na kilka dni z powrotem w szczenięce lata. Choć dorastanie jest niełatwe, to jest także okresem nieraz najpiękniejszych przeżyć, których wspomnienie zawsze będzie nas zalewało falą sentymentu. Chbosky'emu udało się stworzyć książkę, która te chwile przypomina w najlepszy i najbardziej urokliwy sposób, pachnący papierosami w letni dzień i brzmiący jak najlepsza muzyka lat dziewięćdziesiątych. Przykro było mi odkładać tę powieść i czuję jeszcze książkowego kaca, a jedyne na co mam teraz ochotę, to po raz czwarty obejrzeć ekranizację. Polecam.



poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Pochłaniacz


"Zima 1993. Tego samego dnia, w niejasnych okolicznościach, ginie nastoletnie rodzeństwo. Oba zgony policja kwalifikuje jako tragiczne, niezależne od siebie wypadki.

Wielkanoc 2013. Po siedmiu latach pracy w Instytucie Psychologii Śledczej w Huddersfield na Wybrzeże powraca Sasza Załuska. Do profilerki zgłasza się Paweł „Buli” Bławicki, właściciel klubu muzycznego w Sopocie. Podejrzewa, że jego wspólnik - były piosenkarz i autor przeboju "Dziewczyna z północy" - chce go zabić. Załuska ma mu dostarczyć na to dowody. Profilerka niechętnie angażuje się w sprawę. Kiedy jednak dochodzi do strzelaniny, Załuska zmuszona jest podjąć wyzwanie. Szybko okazuje się, że zabójstwo w klubie łączy się ze zdarzeniami z 1993 roku, a zamordowany wiedział, kto jest winien śmierci rodzeństwa. Jednym z kluczy do rozwiązania zagadki może okazać się piosenka sprzed lat." 
/muza.com.pl/

O CO TYLE SZUMU?

Bonda jest teraz wszędzie. Empiki, Matrasy, blogi, lubimyczytac, facebook, czytający znajomi. Okładki jej książek krzyczą, że Katarzyna Bonda to nowa polska królowa kryminału; ludzie się zachwycają. Ja sięgam więc po "Pochłaniacza", pierwszą część 4-tomowego cyklu o profilcerce Saszy Załuskiej, z entuzjazmem i sporymi oczekiwaniami, bo skoro wszyscy wydają z siebie ochy i achy, to przecież musi w tej książce coś być. Przygodę czas zacząć.

Właściwie powinnam pewnie od razu zaznaczyć, że ta przygoda trwała mniej więcej od grudnia zeszłego roku do teraz. Cóż, mogłabym bez więkzego namysłu zrzucić to na brak czasu, ale myślę, że nie w tym rzecz. Nie chodzi tu nawet o jakiś przyciężkawy styl autorki. Właściwie problem leżał zupełnie z drugiej strony. Czytając, miałam wrażenie, że Katarzyna Bonda to co najwyżej uczennica pierwszej klasy liceum, która miała dobry pomysł na fabułę, ale z wykonaniem szło jej zdecydowanie trudniej. To, co zniechęcało mnie do czytania, tkwiło w "szkolnych" opisach i nienaturalnych dialogach. Przykładem najbardziej to ilustrującym jest kwestia jednego z pobocznych bohaterów (właściwie poświęcono mu zaledwie pół rozdziału), który na spotkaniu AA wstaje i opowiada swoją historię, w którymś momencie rzucając: "Przepełniała mnie wściekłość." Nie znam chyba człowieka, który używałby tak górnolotnych określeń, o ile nie stara się napisać jakiegoś tekstu w formalnym stylu. Dla jednego to może być detal, jednak dla mnie takie małe rzeczy znacznie wpływają na odbiór lektury. W tym przypadku oczekiwałam stylu odpowiedniego dla kryminału, nie dla wypracowania licealisty.

Ten mankament wykonania zaważył na tym, że pierwsze 300 stron męczyłam przez prawie pół roku. Zdecydowałam jednak, że nie odpuszczę i przebrnę do końca, bo pomimo słabego stylu, sama akcja "Pochłaniacza" była ciekawa. Książka jest opasła; autorka miała duże pole do popisu, bo prawie 700 stron. Wykorzystała tę przestrzeń całkiem rozsądnie, tworząc kryminalną zagadkę sięgającą do lat dziewięćdziesiątych, a toczącą się aktualnie. Wątków jest sporo, może się nawet wydawać, że chwilami za dużo. Pozbyłabym się na miejscu autorki kilku nic nie wnoszących do akcji krótkich rozdziałów, jak na przykład tego, który opisuje początki kariery jednego z psów policyjnych. W zasadzie to urocze, ale czy naprawdę warte całych 10 czy 15 stron? Niemniej, intryga, wokół której zbudowana jest powieść, wypada na plus. Bondzie nie udaje się ominąć paru schematów, ale ostatecznie całą historię czyta się z zaciekawieniem, a koniec nie jest szczególnie przewidywalny.

Akcja prezentuje się następująco: trójmiejska policja ma za zadanie znaleźć winnego prawie podwójnego zabójstwa. Prawie, ponieważ jednej z ofiar udaje się przeżyć. W klubie ginie Igła, znany muzyk, a ocałała to Iza Kozak, pracownica klubu. Okazuje się, że wytropienie mordercy wymaga cofnięcia się o kilkadziesiąt lat, by wrócić do historii nadmorskiego gangu i dramatu, który wtedy się rozegrał. W śledztwie pomaga Sasza Załuska, kobieta z przeszłością w policji, ale obecnie pracująca jako profilerka. Dopiero co wróciła do Polski po studiach w Wielkiej Brytanii. Oprócz specjalistycznej wiedzy, przywiozła ze sobą 6-letnią córkę i złe wspomnienia, które uderzają w nią w najmniej odpowiednich chwilach. 

To, co przemawia na plus "Pochłaniacza", to z pewnością bohaterowie. Bonda nakreśliła postacie nie jako czarno-białe, ale kolorowe i z konkretną przeszłością. Sasza, jako że na niej skupia się cała książka, jest nakreślona najpełniej. Podobało mi się, że autorka uczyniła swoją główną bohaterką silną kobietą, która jednak nie jest wolna od słabości. Za Saszą ciągnie się widmo alkoholizmu. Mimo że wyszła z nałogu, miłość do kieliszka nie przeminęła. Siłę Saszy widać też w sposobie, w jaki kobieta radzi sobie w pracy, której środowisko jest mało przyjazne kobietom. Często lekceważona czy poniżana, Załuska robi swoje z podniesioną głową. 

Pomimo ciężkich początków, drugą połowę powieści przeczytałam z większym zainteresowaniem i większą przyjemnością. Styl, który tak mi przeszkadzał, trochę się wygładził, więc im dalej w las, tym "Pochłaniacz" bardziej przekonująco wypadał. Kilka razy zdarzyło mi się zaśmiać pod nosem, kiedy policjanci "rzucali mięsem" (szczególnie podobało mi się określenie szczecinian jako poniemieckich czajników, haha!). Od razu lepiej to wszystko brzmiało. Surowość dobrze Bondzie robi. Nadal jednak nie rozumiem wszystkich tych zachwytów nad autorką, choć przyznam, że zakończenie rozbudziło we mnie trochę ciekawość co do kolejnych części cyklu. Nie postawiłabym "Pochłaniacza" na półce z ulubionymi książkami, ale nie wykluczam, że dam jeszcze kiedyś Bondzie szansę.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję
wydawnictwu Muza oraz agencji Business & Culture:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...